Andrzej Wasilewski chciał, by podczas jego gali walczył Andrzej Gołota. Tymczasem zobaczymy pana.
Z Wasilewskim dogadaliśmy się błyskawicznie. Rozmawialiśmy może z pięć minut i było po wszystkim.

W Stanach miał pan chyba lepszą propozycję. Dlaczego więc przyjedzie pan do Katowic?
Tuż po walce z Butlerem jego promotor zaproponował mi występ 24 maja w Kalifornii. Oferował świetny kontrakt i obiecał, że po tym występie mogę podpisać z nim umowę promotorską. Wybrałem jednak Polskę, bo występ w ojczyźnie zawsze był moim marzeniem.

Wszystko zaczęło się podobno od walk na ulicy.
Ludzie w Kanadzie są łagodni, mimo to na ulicy możesz zostać zaczepiony, szczególnie gdy masz kilkanaście lat. Tu tak jest, że gdy się odwrócisz i pójdziesz dalej, nikt ci krzywdy nie zrobi. Ja jednak nie lubię się odwracać. Tę bójkę akurat wygrałem, ale przy tym dość mocno oberwałem. Postanowiłem więc potrenować. Zacząłem od karate i kung-fu, ale czułem, że w tych sportach brakuje konkretnego kontaktu z przeciwnikiem. Boks od razu mi się spodobał.

I to na tyle, że był pan reprezentantem Kanady na igrzyskach w Sydney, a potem sparingpartnerem Lennoksa Lewisa.
Wcześniej nie znaliśmy się z Lennoksem. On wiedział, że jest jakiś tam Binkowski, bo zaczynał w tym samym gymie, u tego samego trenera Arniego Boehma. To właśnie Arni załatwił mi te sparingi. Powiedział Lewisowi, że jeśli potrzebuje kogoś kto będzie na niego nacierał, niech weźmie Binkowskiego. Prawda jest taka, że w owym czasie, gdyby Lennoks chciał urwać mi głowę, to mógłby spokojnie to zrobić. On jest dżentelmenem i mnie nie skaleczył.

A potem rozbił Andrzeja Gołotę, z którym chyba nie bardzo się lubicie.
Ja Gołocie nigdy źle nie życzyłem ani nie byłem zazdrosny o jego dokonania. Zasmuciło mnie to, że pokazał całemu światu, że Polak może być tchórzem. I zrobił to kilka razy. Polacy stali się pośmiewiskiem innych nacji mieszkających w USA. Z ringu nie możesz uciekać, nieważne czy walczysz z jakimś chuderlakiem, czy o mistrzostwo świata. Wchodząc do ringu z polską flagą, nie promujesz wyłącznie samego siebie, lecz idziesz z całym narodem. A gdy jeszcze zagrają ci hymn, to nie możesz się skompromitować. Przegrać owszem, bo jesteś tylko człowiekiem, ale wyjść z ringu z honorem.

Pan z ringu nie ucieknie?
Nigdy. Najwyżej mnie z niego wyniosą.

A gdy ktoś wreszcie mocno pana obije?
Gdy przegrywasz z lepszym, próbując wygrać, porażka nie jest hańbą. Jako amator też walczyłem z twardzielami i czasami gębę miałem roztrzaskaną, a oczy podbite. No i co z tego. Nigdy nie byłem piękny. Za urodę nikt by mi nie rzucił nawet centa.

Fizjonomii amanta filmowego to pan nie ma, a jednak zainteresowali się panem ludzie z Hollywood.
Właśnie dlatego, że nie jestem piękny. Brzydkim też czasem się udaje. Nikogo nie musiałem całować po tyłku, by się tam wkręcić. Gdy były zdjęcia do filmu "Cinderella Man", reżyserzy zaprosili na casting ze sto osób. Wiedziałem, że wybiorą około dziesięciu i pokażą ich Russellowi Crowe, a on zadecyduje, z kim będzie się bił na ekranie. Choć to tylko boks na niby, to emocje są tak wielkie, że czujesz, jakbyś był środku prawdziwej walki. Chodziło o to, by ten, którego Crowe sobie wybierze, nawet przypadkowo go nie skrzywdził. Wybrali mnie i nie mieli problemu. Nie musieli mi zbyt dużo tłumaczyć, bo jestem dość bystry. Wzięli mnie też dlatego, że jestem z Bielawy, a wszystkie chłopaki stamtąd sobie radzą.

Wystąpił pan nie tylko u boku Crowe'a, lecz także Samuela L. Jacksona.
I zagram w kolejnym filmie. Tydzień temu dostałem telefon z zaproszeniem na zdjęcia w lipcu. Wiem, że ten film ma duży budżet, więc pewnie znów zagram z jakąś gwiazdą. Podoba mi się to. Gdyby zdarzyło się to podczas mojej amatorskiej kariery, nigdy nie przeszedłbym na zawodowstwo.

Z boksu nie da się wyżyć?
Jeśli myślisz od razu o dużej forsie, przeżyjesz wstrząs. Przez pierwsze dwa lata będziesz harował jak wół i stoczycz 10 walk za psie pieniądze. Jeśli te walki wygrasz, będziesz miał szansę zarabiać tyle, żeby pozwoliło ci to na spokojną egzystencję.



























Reklama