Całą sprawę na swoim firmowym blogu opisuje zbulwersowany właściciel urządzenia GPS. Wytyka kitesurferowi Janowi Lisewskiemu szereg niedociągnięć organizacyjnych, brak zezwoleń czy niefrasobliwość.
Pracownica ma dzwoni do Pana Lisewskiego z pytaniem, czy i kiedy zwróci SPOT, bo mamy zamówienia na wypożyczenie, a pan Lisewski odpowiada, że musi to urządzenie przekazać do ekspertyzy żeby sprawdzić, czy było sprawne, bo przecież on mógł zginąć przez niesprawne urządzenie, i że ewentualnie jego adwokat skontaktuje się z nami - pisze właściciel urządzenia.
Dalej opisuje, jak nieodpowiedzialnie - jego zdaniem - działał Jan Lisewski.
Pan Jan Lisewski wypożyczył Lokalizator GPS, który zamówił jeden dzień przed wyprawą. Sprzęt nie zostaje przez niego sprawdzony, nie zostaje poznana jego obsługa, nie zostaje ustawiony - nie zostaje zrobione kompletnie nic w celu zapewnienia sobie bezpieczeństwa.
2 marca w godzinach wieczornych, na moją prywatną komórkę zaczęły dzwonić jakieś dziwne numery zagraniczne. Zadzwonił do mnie również znajomy, któremu wypożyczyłem kiedyś SPOT na rajd z informacją, że ktoś do niego dzwonił, że ktoś inny zaginął na jakimś morzu. Co z tego wynika? Otóż w ustawieniach SPOT podaje się informację (imię, nazwisko, numer telefonu) kto ma być powiadomiony w razie wzywania pomocy przez posiadacza SPOT. Wynika z tego, że Jan Lisewski ani jego obsługa, nie zmienili tak podstawowych i kluczowych danych na koncie lokalizatora!
Właściciel urządzenia podkreśla, że postawa Lisewskiego oburza go podwójnie, gdyż przez cały czas poszukiwań poświęcał swój prywatny czas, by pomóc w jego odnalezieniu.
Polski kitesurfer chciał przepłynąć Morze Czerwone. Problem zaczęły się, kiedy ucichł wiatr. Polak zaginął. Do akcji ruszyły saudyjskie służby ratunkowe, które odnalazły Lisewskiego. Miał on zastrzeżenie do sprawności służb, mimo że Saudyjczycy nawet nie zająknęli się o pokryciu kosztów akcji. Kitesurfer opowiadał też, jak nożem walczył z rekinami na morzu.