MARTA MIKIEL: Wjeżdżanie rowerem pod górę – brzmi jak wyrafinowana tortura. Można w tym znaleźć przyjemność?

MAJA WŁOSZCZOWSKA: Wysiłek fizyczny może być przyjemny. Gdy jestem w dobrej formie, aż mnie roznosi, na rowerze mogłaby pokonać każdą górę. Ale zawody to zupełnie inna bajka. To dwie godziny bólu fizycznego i psychicznego. Dobrze to ujęła Justyna Kowalczyk: ból mięśni bywa taki, jakby tysiące małych haczyków rozrywały ciało. Ściganie się bywa przyjemne tylko w jednym przypadku, kiedy jest się dwie klasy lepszym od rywali, wtedy nie trzeba jechać na 101 procent. Nawet jeśli po drodze bolało, szybko się o tym zapomina. Zostaje tylko smak zwycięstwa.

O tym pani myślała, kiedy pierwszy raz wsiadła na rower?
Oczywiście, że nie. Na początku były tylko przyjemne wycieczki. Mama uwielbia sport i kiedy z bratem byliśmy dziećmi, nie było dyskusji – zimą jeździliśmy na nartach, latem na rowerach. Kiedyś wzięliśmy udział w rodzinnych zawodach i je wygraliśmy. Tam wypatrzył mnie trener klubu Śnieżka Karpacz. Do poważnego jeżdżenia musiało mnie namawiać wiele osób, bo na pierwszym miejscu była nauka.

Ma pani nie tylko srebrny medal olimpijski, ale też i tytuł magistra. Jak to się dało połączyć?
Zaczęłam o sobie myśleć jako o zawodowym sportowcu dopiero na pierwszym roku studiów. W klasie maturalnej był taki plan, żebym dołączyła do zawodowej grupy Andrzeja Piątka, mojego obecnego trenera. Ale mama trzymała mnie w ryzach. Dzięki temu trafiłam na Politechnikę Wrocławską.

Reklama

Mama nie wierzyła, że w sporcie osiągnie pani sukces?
Po prostu o tym nie myślała. Sport to ryzyko – wystarczy kontuzja i kariera się kończy. Miałam wyniki jako juniorka, ale nie było kogo naśladować, bo Polska wtedy nie istniała w zawodowym MTB. Teraz widziałabym przykłady – swój albo Ani Szafraniec. Wtedy myślałam sobie, że sport będzie moim hobby, a na życie będę zarabiać gdzie indziej. I poszłam na matematykę finansową i ubezpieczeniową. Dopiero jak się dostałam, okazało się, że to najtrudniejszy wydział. Jestem specjalistą od wyceny ryzyka, mogłabym pracować w bankach, towarzystwach ubezpieczeniowych, firmach notowanych na giełdzie. Jako jedyna osoba z mojego roku nie pracuję w zawodzie. Inna sprawa, że ze 120 przyjętych skończyło studia tylko 30 osób.

Reklama

Postępy w sporcie robiła pani jeszcze szybciej niż w nauce.
Trafiłam do zawodowej grupy trenera Piątka w 2003 r. Zaczynałam sezon poza setką rankingu Międzynarodowej Unii Kolarskiej, a skończyłam na trzecim miejscu – to był spektakularny skok. Cztery tygodnie przed igrzyskami w Atenach zdobyłam srebro ME. Z olimpijskim krążkiem jeszcze w Atenach się nie udało, byłam szósta, ale dwa tygodnie później zostałam wicemistrzynią świata w tej samej konkurencji. Wtedy już zmieniły mi się priorytety – sport stał sie numerem jeden, wiedziałam, że w zawodzie pracować nie będę.

Czytaj dalej >>>



Tyle studiowania na nic?
Nieraz się zastanawiałam, po co mi to. Przyjeżdżałam na wykłady prosto ze zgrupowań i wszystko było czarną magią. Ale mam taki charakter, że jak coś zacznę, muszę skończyć. Inaczej uważałabym to za porażkę. Nie żałuję, dzięki studiom ludzie traktują mnie poważniej.

Nie denerwuje pani, że najwięcej emocji i tak wzbudza dyskusja, czy będzie pani pozowała do "Playboya"?
Ostatnio namawiał mnie do tego ktoś z kręgów sportowych. Ta osoba mówiła, że w Polsce tylko tak można zaistnieć. To przykre. Za czasów Szurkowskiego to sport był ceniony. Dziś liczą się tylko afery. Mam wrażenie, że mój wypadek na MŚ dał mi więcej, jeśli chodzi o rozpoznawalność, niż gdybym te mistrzostw wygrała. Uderzyłam szczęką w skałę, były emocje pod hasłem, czy zostanie mi blizna na twarzy. Mam świadomość tego, że w mediach trzeba istnieć. Na razie jednak rozbierana sesja mnie nie interesuje. Nie twierdzę, że to coś złego, ale chyba nie mam odwagi narażać się na kontrowersje. Masa ludzi pewnie by mnie za to zgnębiła. Najlepiej spuentowała to moja mama: "A co ty byś właściwie chciała pokazać, chudzino?".

To prawda, że pani mimo to musi się odchudzać?
Zwłaszcza kobiety się denerwują, kiedy to mówię. Teraz, na zimę, mam trzy kilo nadwagi, a gdybym była normalną kobietą, mogłabym jeszcze przytyć ze dwa. Ale w kolarstwie górskim im jest się lżejszym, tym lepiej. Moja startowa waga to 52 kilogramy przy wzroście 170 m.

Mama ciągle pełni ważną rolę w pani karierze?
Jest autorytetem i przyjaciółką. Kobieta ma głowę na karku. Nie tylko ja przychodzę do niej po radę. Jest też świetna w interesach. Ma firmę produkującą stroje kolarskie, która szybko wyrobiła sobie markę. Także ja się do tego przyczyniłam, bo użyczam jej wizerunku. Jeżdżę w strojach Quest i moja drużyna też. Podobnie jak kadra Polski, nawet kadra olimpijska miała stroje od mamy.

Nigdy nie chciała pani iść do grupy zagranicznej?
Myślałam o tym w zeszłym roku, kiedy rozpadła się nasza grupa Halls. Chcę zostać w Polsce, tu mogę się realizować. Moje priorytety to igrzyska i mistrzostwa świata. W grupie zagranicznej musiałabym jeździć w Pucharze Świata, gdzie najwięcej korzystają firmy rowerowe. To one są głównymi sponsorami grup. Fajnie wygrać taki wyścig, ale to nie jest coś, od czego człowieka przechodzą dreszcze, bo wie, że zrobił coś wielkiego.

Czytaj dalej >>>



Tak czuła się pani w Pekinie?
Tak, bo spełniło się moje marzenie. Zawsze uważałam medalistów olimpijskich za bohaterów narodowych.

Co medal olimpijski zmienił w pani życiu?
Stałam się osobą publiczną. W Jeleniej Górze jestem rozpoznawana zawsze i wszędzie. O ile wjazd na metę w Pekinie był najpiękniejszym momentem w moim życiu, to drugim takim momentem było powitanie kibiców w moim mieście. W Polsce moje nazwisko mówi coś każdemu. Pracuję teraz na to nazwisko i ono już teraz dużo mi ułatwia. Organizuję swój wyścig i jestem w stanie załatwić więcej niż mój współorganizator. Sport jest tylko do pewnego wieku, ale przez ten czas można zapewnić sobie start na drugą część życia. Ja na pewno zostanę przy sporcie, może bardziej zaangażuję się w firmę mamy, może zaczepię się w mediach. Staram się otwierać sobie jak najwięcej furtek.

Jak wygląda pani dzień?
Zależy, w którym momencie sezonu. Im bliżej startów, tym treningi krótsze i intensywniejsze. 250 dni w roku spędzamy na zgrupowaniach, od lutego wsiadamy na rower. Przy dobrej pogodzie na Majorce, Wyspach Kanaryjskich trenuję od półtorej do 4 godzin. Mamy też zgrupowania wysokogórskie w Sierra Nevad czy Livingo, dzięki nim można poprawić parametry krwi. Ale w styczniu z grubsza wygląda to tak: wstaję, jem, idę na trening, jem, idę na drugi trening, jem, idę na odnowę biologiczną i idę spać. W takich warunkach pisałam pracę magisterską – między jedzeniem a treningiem zdarzały się godzinne przerwy. Jedną z nich musieliśmy wykorzystać na dojazd na Słowację – w Zakopanem spłynął śnieg, a mieliśmy biegać na nartach. Ostatnie poprawki w pracy wprowadzałam w samochodzie. Uwinęłam się z nią w 4 miesiące, ale to było pisanie bez przerwy. Nie poszłam nawet na sylwestra, tylko o północy wpadłam do sąsiadów na toast.

Tyle pani podróżuje, że prywatnie chyba się nie chce?
Nasze jeżdżenie robi tylko smaka na podróże. Poza hotelami i trasami niewiele można zobaczyć.

Ani na chwilę nie można się urwać?
Rzadko. Poza treningiem najważniejsza jest regeneracja organizmu. Jak mówi trener – jakiekolwiek męczenie nogi jest niedozwolone. Wolne mam tylko w listopadzie. Od zeszłego roku, od kiedy już nie studiuję, listopad spędzam w podróży – wtedy męczę nogę do bólu.

p

Maja Włoszczowska - ur. 1983 r. wicemistrzyni olimpijska w kolarstwie górskim, od 2009 r. jeździ w zawodowej grupie CCC Polkowice,organizuje wyścig Jelenia Góra Trophy – MTB Race