"Nie poświęcę swojego życia prywatnego na to, żeby ujadać z kimś, kto ma po prostu złe intencje" - oznajmił minister sportu. A premier Donald Tusk powiedział, że sprawa z Florydy nie będzie miała wpływu na pracę Drzewieckiego jako szefa resortu sportu - podaje RMF.

Reklama

Wczoraj w programie "Teraz My" pokazano reportaż z USA, gdzie Mirosław Drzewiecki witał wraz z żoną 2000 rok. W policyjnym archiwum zachował się raport funkcjonariusza, który zajmował się ich sprawą. W dokumencie można przeczytać: "Pani Janina Drzewiecka powiedziała mi, że mąż ją dusił i rzucił na ziemię. Od obojga czuć było woń alkoholu".

Zaproszony do studia minister sportu opowiedział swoją wersję wydarzeń. Mówił, że wyszli z żoną na ulicę, by zadzwonić do dzieci z życzeniami noworocznymi. Na ulicy był tłum ludzi, a oni zaczęli sobie wyrywać telefon z ręki, spierając się, które z nich ma zadzwonić. Wtedy ktoś wziął go za napastnika próbującego wyrwać Janinie Drzewieckiej aparat telefoniczny. I tak trafił w ręce amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości.

W reportażu z USA cytowano też policjanta, który przesłuchiwał obecnego ministra sportu. Napisał on w swojej notatce, że Mirosław Drzewiecki w trakcie zeznań oświadczył, iż jest polskim dyplomatą. Gdy funkcjonariusz zadzwonił do amerykańskiego Departamentu Stanu, okazało się to nieprawdą. Policjant odnotował, że pod koniec przesłuchania Mirosław Drzewiecki stracił przytomność. Po jej odzyskaniu trafił do aresztu stanowego w Miami.

Mirosław Drzewiecki wyszedł stamtąd, bo jego żona wpłaciła półtora tysiąca dolarów kaucji. W programie TVN pokazano dokument, w którym polityk Platformy Obywatelskiej zaświadcza, że nie ma żadnych pieniędzy, majątku ani środków na utrzymanie i dlatego prosi o przyznanie mu adwokata z urzędu. Co ciekawe, w tym samym roku tygodnik "Wprost" umieścił Drzewieckiego na 77. miejscu najbogatszych Polaków.

Jednak w końcu sprawa nie trafiła przed sąd. Amerykańska prokuratura twierdzi, że powodem była zła współpraca ze świadkami, którzy się nie zgłosili. Zdaniem ministra sportu było inaczej. Nie było procesu, bo po tym, jak jego żona wpłaciła za niego kaucję, razem pojechali do sędziego i wyjaśnili mu, iż zatrzymanie Drzewieckiego było nieporozumieniem.

Mirosław Drzewiecki - zapytany pierwszy raz o tę sprawę rano przez dziennikarzy TVN - oświadczył, że nigdy nie był aresztowany ani zatrzymywany. Chwilę później przyznał jednak, że spędził noc w areszcie na Florydzie. Ale po informacje w tej sprawie odsyłał do swojej żony. Dopiero w wieczornym programie TVN zdecydował się powiedzieć na ten temat więcej.

Reklama

Polityk Platformy Obywatelskiej kilka razy proponował na antenie, by dziennikarze zadzwonili do jego żony, a ona potwierdzi jego wersję. Stanowczo też stwierdził: "Ja kocham moją żonę".

W końcu autorzy programu połączyli się telefonicznie z Janiną Drzewiecką. Powiedziała ona krótko: "Mój mąż nigdy nie podniósł na mnie ręki". I w pełni potwierdziła jego wersję wydarzeń. Oboje za wszystko obwiniali skomplikowany system amerykańskich procedur prawnych.

Mirosław Drzewiecki broniąc się przed zarzutami jednocześnie zaatakował. Zasugerował, że sprawa jego kłopotów z prawem na Florydzie to czyjaś zemsta za jego wojnę z Polskim Związkiem Piłki Nożnej. Nie wymienił w tym kontekście żadnych nazwisk.