Justyna Kowalczyk w Vancouver zdobędzie złoto?
Często odpowiada pan na takie pytania?
Czasami już nie odbieram telefonu, bo tylko wywiady i wywiady. Ale z drugiej strony cieszę się, że dzięki Justynie jeszcze o mnie pamiętają. Bo gdyby ona nie biegała tak, jak biega, to kto by pamiętał, że byłem mistrzem świata?
Justyna pod względem wydolności jest takim samym fenomenem jak pan?
Jak zaczął mnie trenować Tosiek Marmol, to mi powiedział: z ciebie coś chłopcze będzie. I zostałem mistrzem świata. A Justyna jest tak samo twarda, jak ja byłem. Ale w biegach nie ma słabych. Trzeba być silnym. I nie wystarczy ten sport lubić. Żeby przebiec 80 km na nartach, to trzeba go kochać. Z Wierietielnym nieraz gadałem. Wiem, że jest to zawodniczka bardzo solidna, co jej trener powie, to ona robi. W biegach nic się nie da zrobić bez pracy. Na przykład w skokach może chłopak przestać trenować i skoczyć daleko, bo mu wiatr dmuchnie. W biegach wszystko trzeba wybiegać.
Pan swoje wybiegał w 1978 r. w Lahti. Nie uważa pan, że został mistrzem świata trochę wbrew logice?
Chyba tak. Sam król Norwegii zażyczył sobie spotkania ze zmną, bo na tych mistrzostwach zdobyłem więcej punktów niż cała Norwegia (Łuszczek zajął 1., 3. i 6. miejsce - red.). Jeden Polak przyjechał do Lahti i wygrał z Norwegią.
Triumfował pan wówczas także nad Rosjanami.
Kiedy zdobyłem brązowy medal, to pierwszy i drugi był Rosjanin. Poszedłem im pogratulować. Bo pa ruski ja toże gawariu. Pozdrawliaju, pozdrawliaju. Odpowiedzieli: eto normalna. Ale dwa dni później był bieg na 15 km, który wygrałem. Oni też przyszli do mnie, a ja im odpowiedziałem: słuchajcie, was dziesięciu, a ja sam i wygrałem z wami. I co?!
Czytaj dalej >>>
Nie lubił ich pan?
E, to kumple moi byli. Ale był taki incydent. W Telemarku Puchar Świata był, to był czas zimnej wojny. Gdy rozmawiałem sobie z jednym Amerykaninem, podszedł do nas jakiś Rusek i mówi: job twoju mat, szto ty, z Amerykancem gawarisz? Ja mu na to: my sportsmeny, my mamy tu tyrać, a nie myśleć o polityce. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Chciał mnie bić, z rękami leciał i krzyczy: durak. Że głupi.
To były dziwne czasy.
Przedziwne. I pieniędzy w sporcie nie było. Nie tak jak teraz. Ja nie myślałem o pieniądzach, tylko o tym, żeby pokazać, że Polak też potrafi. I pokazałem. Byłem mistrzem świata.
W nagrodę za co został pan uznany sportowcem roku.
Dostałem za to dwa pucharki i proporczyk. Teraz auto do tego dodają. Inne czasy.
Dwukrotnie - w Lake Placid i Sarajewie - był pan chorążym naszej ekipy. Jakie to uczucie?
Zaszczyt. To tak jakby medal zdobyć. Kiedy idzie się z naszą flagą, to wzruszenie jest takie, że aż nie wiadomo, jak iść. Ja, że byłem w wojsku, to maszerowałem. Dziecko myliło kroki, to patrzyłem na flagę. I szedłem, jak trzeba iść, jak wojskowy.
Jak wspomina pan służbę?
Odbywałem ją w pięknym miejscu, w twierdzy Modlin. To była sportowa jednostka. Pamiętam takiego podporucznika, dwie gwiazdki miał. Kiedyś zrobił nam musztrę, bo ktoś zapaskudził w ubikacji. Akurat na mnie padło. Mówi: żołnierzu, pokażcie, jak to się robi. Podszedłem do klozetu, spuściłem wodę. Wszyscy widzieli? - zapytał. W wojsku każdy powinien być. Teraz nie ma obowiązku, ale jak ktoś nie był, to jest dupek. A jak wojsko przejdzie, to jest chłop.
Mówi się, że górale to ludzie porywczy, którzy nie dają sobie w kaszę dmuchać. Pan też taki jest?
W 1987 r. były mistrzostwa świata w Oberstdorfie. Był tu jeden minister i pyta się: panie Józku, zdobędzie pan medal? Wkur... się na niego, ale nie mogłem go za gardło brać, bo minister. Powiedziałem więc: nie wiem. Gdyby medale były rozdawane przed zawodami, to niech jadą ci, którzy mają je dostać, a pozostali niech w domu siedzą. Takie jest góralskie nasienie. Ale na mistrzostwa nie pojechałem.
W Lake Placid był pan blisko medalu. Co zawiodło?
Najbliżej było na 30 km. Nikt mnie nie doszedł ani ja nikogo nie doszedłem. Nie było jednak śniegu i wysypali nowy na trasę. A że tylko w dwójkę byliśmy, to miałem problemy z dobraniem odpowiednich smarów.
Czytaj dalej >>>
We dwójkę? Kowalczyk ma siedem osób obsługi.
A u nas trener smarował, a ja próbowałem. Najlepszych było po dziesięciu w ekipie. Dziesięć par nart nasmarować, a jedną to jest różnica. Ja nigdy nie myślałem o zawodach, tylko o smarowaniu. Czy się uda, czy nie. Teraz zawodnik w ogóle o tym nie myśli, bo od tego ma ludzi.
Mówiło się, że mógł pan osiągnąć znacznie więcej, gdyby nie rozrywkowy tryb życia. Jak to było naprawdę?
Jakie to rozrywki? Nie było czasu na to. Bzdury piszą. Przed olimpiadą w Lake Placid w PKOl myśleli, że same złote medale będę zdobywał. Jak my się wypłacimy - bali się. Nie wiem, jak jest teraz, ale wtedy w PKOl byli ludzie, którzy myśleli tylko o tym, jak brać pieniądze, a nie o tym, żeby wyniki były. Ale po tym, jak minister się mnie spytał, czy będą medale, to ja to wszystko olałem. Nie chciało mi się trenować. Bo po co? Nie ma sensu. Mam 2000 pucharów w domu, 50 medali i po co mi więcej? Chciałem na świecie coś zdobyć.
Zakończył pan karierę i nagle stracił cel w życiu.
Miałem 33 lata, gdy skończyłem ze sportem. A w biegach do czterdziestki można startować. A co robiłem? Ładowałem towar na tiry. Mówili: Jozef guentig specialist. Za dwóch robiłem czasami, a pensję tę samą dostawałem.
Dorabiał pan także, biegając po górach z piłkarzami podczas zgrupowań. Jak w górach wyglądały te wielkie, sowicie opłacane gwiazdy?
Był Kosecki, Dziekanowski - ich przede wszystkim sobie przypominam. Biegałem z Wisłą Kraków, Legią - Janas był wtedy trenerem - z ŁKS-em, Bełchatowem. Najbardziej mi się podobała drużyna Wisły. Co powiedziałem, tak było. Nie powiem o tych klubach, których piłkarze mówili: panie Józku, czy nie można by pobiec tam, gdzie jest piwo? Na Giewoncie piwa nie dają - odpowiadałem. Czasem zdarzało się, że dwóch, trzech ze mną przybiegało, choć już dobrze po czterdziestce byłem, a reszta dopiero pół godziny później. I taka jest prawda o naszej lidze.
Wszystko mogło potoczyć się inaczej. Miał pan propozycję z Turcji. Nie chciał pan wyjeżdżać z Polski?
To było w 1984 roku, byliśmy na olimpiadzie w Sarajewie. Znałem się z Bułgarem Levanovem, medalistą olimpijskim. Turcy proponowali 20 tysięcy dolarów miesięcznie, willę, mercedesa, tylko żebym był ich trenerem. Ale ja myślałem jeszcze o tym, żeby wyniki robić. Nie dla pieniędzy, bo ich nie było, tylko dla ojczyzny. Zażartowałem: wiem, że u was harem można mieć. Zgadzamy się - mówią. A mogłem być bogaczem. Wtedy za jedną pensję kupiłbym tu dwa domy.
Mógł pan też zostać w Norwegii, kiedy wprowadzono stan wojenny?
W życiu nie myślałem. Ale mogłem. Mieliśmy zawody w Norwegii. Przyszedł jakiś szef organizacyjny i mówi: stan wojenny. Dziennikarze się pchali drzwiami i oknami. Nie wiadomo, co robić. Poszliśmy do ambasady w Oslo, a konsul mówi tak: co uważacie, to róbcie, bo my z Polską kontaktu nie mamy. Ten facet od organizacji powiedział: Jozef, ja mam dom i mieszkanie trzypokojowe. Jak chcesz, możesz tu zostać. I nie wiem, czy wtedy nie zrobiłem błędu. Może biegałbym jeszcze wiele lat. Ale odpowiedziałem: jestem Polakiem i wracam tylko do Polski. Niech będzie cokolwiek, statek, samolot, byle do Polski. Taki byłem. Nawet Władek Kozakiewicz mi kiedyś powiedział: Józek, tyś zapier... tę sprawę. To był mój dobry przyjaciel, też im tam pokazał w Moskwie, czyli był podobny do mnie. Odpowiedziałem mu: Władek, jakbym został, tobym się czuł bardzo głupio i nigdy bym Giewontu i krzyża na szczycie nie zobaczył, bo tam nie ma takiej góry jak u nas. A teraz z okna się patrzę i jest Giewont.
Czytaj dalej >>>
Jaka była najlepsza nagroda, którą pan zdobył w sporcie?
Piękna i bardzo duża. W Szwecji wygrałem bieg na 10 km i dostałem skuter śnieżny. Yamaha czy Suzuki, nie pamiętam. Król mi go wręczał! To było w 1979 roku przed olimpiadą. W sumie dwa takie skutery wygrałem. Spieniężyłem je, dzięki temu mam mieszkanie, bo w przeciwnym razie to teraz nie wiem, gdzie bym musiał mieszkać.
Dziś żyje pan z renty?
Jakbym panu pokazał nogi, to pan by się nie pytał. Było zapalenie stawu, coś tam powycinali. Tak zrobili, jak zrobili. Złego nic nie mówię, ale jest nie za bardzo. Muszę mieć trzy numery większe buty. Parę razy poodmrażałem sobie palce. Adidas robił takie buty, w których biegaliśmy, biało-czerwone były. U mnie ten but był czasem cały czerwony, tyle krwi było. Paznokcie poschodziły wszystkie. Mróz 25 - 30 stopni, to musiały poschodzić. Teraz przynajmniej nie muszę obcinać. Wcześniej ciężko było. Najpierw 150 złotych, potem 200, 300 tej renciny, potem trochę więcej. Żyć mi się nie chciało. Ja mistrz świata i muszę z renty żyć. Tak mieli sportowcy. Samobójstwo popełnili niektórzy, choć byli mistrzami świata, olimpijskimi.
A jak jest teraz?
No, teraz już jest lepiej. Premier Buzek zachował się pięknie, bo dał nam pomoc po 1200 złotych, gdy inni odmówili. Trzeba też podziękować prezydentowi. Laury miałem za komuny, to komuna powinna mi dać jakiś order, ale otrzymałem go od prezydenta Kaczyńskiego.
Czym pan się zajmuje?
Młodą żonę mam, 14 lat już z nią jestem, zakochałem się i mam dwójkę dzieci z nią. Rafałek do pierwszej klasy chodzi, Danielek do szóstej, i dzięki nim mam zajęcie. Muszę ich do szkoły odprowadzić. Całe ferie chodziłem z nimi na narty. Ale w górach są zmiany pogody. Jak są, to czasami wyję. Żona nie wie, co robić, czy mnie masować, bo mnie skurcze łapią. Ale chodzić jako tako jeszcze mogę, nie narzekam.