Jadąc przez Wronki, trudno uwierzyć, że to właśnie tu swoją dość nikczemną karierę rozpoczął "Fryzjer". Szare, smutne domki, mały ryneczek i paskudny dworzec. Ludzie chodzą powoli, bo gdzie się mają spieszyć? Jest wprawdzie bank, kilka sklepów i nawet hotel, ale wszystko to wyrosło w oparciu o produkowane tu kuchenki. Dawny, siermiężny Wromet przekształcił się w piękną Amikę, do której wzdychają okoliczni mieszkańcy. Ale gdyby ktoś jutro wynalazł dobry sposób, jak poradzić można sobie bez kuchenek i wprowadził go w życie, Wronki mogłyby w ogóle nie istnieć.
W środku miasta straszy więzienny gmach. Przy ulicy Partyzantów 1, za wysokimi na trzy metry murami zaczynają się inne Wronki - kryminalne, przestępcze, zbrodnicze. Z małych okien wykutych w czterech gigantycznych, ponurych budynkach z czerwonej cegły spoglądają więźniowie. Nie tylko mordercy, gwałciciele, pedofile, ale też złodzieje, oszuści, łapówkarze. Jest ich prawie dwa tysiące.
Od 1894 roku niemal codziennie trafia tu ktoś nowy. Kiedyś przywożono ludzi pociągami towarowymi i na klęczkach kazano czekać na pobliskich dworcu. Teraz jest już lepiej - kursują samochody. Ale to wciąż "więzienie ciężkie". Wciąż cele są małe i prymitywne. Wciąż izolatki mają ledwie cztery metry kwadratowe i betonową podłogę.
W tym polskim Alcatraz, stojącym wprawdzie nie na wyspie, ale nieopodal rzeki Warta, Ryszard F. bywał wiele razy. Zawsze towarzysko. Jakoś nigdy przez myśl mu nie przeszło, że kiedyś może sam tam zostać osadzony. Wtedy historia zatoczyłaby koło. Ot, taki powrót do korzeni...
Chociaż ze wszystkich więzień w kraju dawny fryzjer (dziś "Fryzjer") wybrałby właśnie to. Traktowany byłby pewnie niczym najbardziej oczekiwany gość. Z rana kawka, jakiś smakołyk, później śniadanko. Ryś wiedział, jak zjednywać sobie ludzi. Z czasem wyćwiczył się w tym tak bardzo, że „zjednywaniem ludzi” zajął się zawodowo. Jedni wronczanie sprzedawali ziemniaki, inni pracowali w dziale emalii w miejscowej fabryce, a on "zjednywał ludzi". Ależ był skuteczny! Cały region pełny był jego ludzi. I więzienie też.
Przyjrzyjmy się mu z bliska. Na lewej ręce złoty zegarek, na prawej gruba złota bransoleta. Na karku wielki, świecący łańcuch, a na samym przedzie błyszczący złoty ząb. Koszula w kratę, modna na początku lat dziewięćdziesiątych. Rozchełstana. Twarz raczej plebejska (czego nie zmieniają nawet noszone na profesorską modłę okulary), lekko obwisłe policzki. Włosy przerzedzone, zwłaszcza na czole. Gdzie indziej, zwłaszcza w okolicach uszu kręcone i siwe. Wystarczy rzut oka, by stwierdzić - to nie jest typ światowca. Gdyby przedstawić przypadkowej osobie zdjęcie i zapytać, czy ta osoba mieszka w Warszawie, Poznaniu, Nowym Jorku, Londynie, Łodzi, a może Obrzycku, każdy bez wahania powiedziałby: "W Obrzycku. Nie wiem czemu, ale pasował do tej nazwy".
Wiele osób dziś zadaje to samo pytanie: Jak ktoś taki mógł zostać szefem piłkarskiej mafii? Jak mógł przeniknąć na szczyty futbolu w Polsce i skorumpować tak wiele - kryształowych, zdawałoby się - ludzi? Jak uplótł tę swoją sieć. Kiedyś zaproponowano mu: "Rysiu, napiszmy książkę. Tytuł "Jak ustawiałem ligę"! A Rysiu podrapał się po wysokim czole, uśmiechnął w charakterystycznym stylu i odparł, jakby z dumą: "Nie "Jak ustawiałem ligę", tylko "Jak ustawiłem ligę!".
Myślano, że to żarty. Że co on może. Pogadać sobie, rubasznie pożartować (ulubione, powtarzane kilka razy dziennie powiedzenie: "Ja twardszego wyjmuję, niż ty wkładasz!"). Janusz Atlas po zatrzymaniu "Fryzjera" napisał w „Piłce Nożnej”, iż jego zdaniem Ryszard F. na szefa piłkarskiej mafii nie pasuje z prostej przyczyny - nie jest ku temu intelektualnie gotowy. A Jacek Kmiecik w książce "Piłkarski pasjans" wydaną jeszcze przed falą aresztowań stwierdził: "Przez nieprzychylne mu media uważany, ale zdecydowanie na wyrost, za ojca chrzestnego czarnej mafii, głowę sędziowskiej ośmiornicy, środek przegwizdanej pajęczyny".
Rzeczywiście - to nie był Vito Corleone, w wykonaniu Marlona Brando. To nie był człowiek pięknymi słowami opowiadający o tym, czym jest honor, rodzina, przyjaźń. Ale też jesteśmy w Polsce, a nie w USA. U nas światkiem przestępczym mógł rządzić prosty jak cep "Dziad", to tu kariery mogli robić "Masa" i "Kiełbasa". I Ryszard też, jak się okazało.
Trzeba to napisać jasno - ta opowieść będzie dotyczyła osoby, która miała największy wpływ na polski futbol w ostatnich latach. Większy niż personalne decyzje Pawła Janasa. Większy niż oratorskie popisy Michała Listkiewicza. Większy niż celne strzały Macieja Żurawskiego, kontrowersyjne wywiady Jana Tomaszewskiego i rady Zbigniewa Bońka. Nikt inny nie miał do powiedzenia tak wiele, jak złotozębny Rysiu z podpoznańskiej wioski. On decydował, który trener pracował, a który nie. Kto spadał, kto awansował. Kto walczył o mistrzostwo, a kto zajmował dziesiąte miejsce. Do kogo trafiał Puchar Polski, a do kogo wymówienie. Nie bez powodu jego dom w Obrzycku nazywano "Biurem Spadków i Awansów" Czynne całą dobę. Od poniedziałku do niedzieli - siedem dni w tygodniu. Bez zapisów.
Żadne inne biuro w Polsce nie działało tak sprawnie. "Architekt" czekał z otwartymi rękoma. "Architekt" dlatego, bo słusznie ochrzczono go architektem sukcesów niejednego klubu.
Cofnijmy się w czasie. Bodaj w 1991 roku Ryszard - zwany jeszcze wtedy Forbrichem, a nie F. - namówił prezesa fabryki kuchenek Wojciecha Kaszyńskiego, by połączyć dwa kluby, Czarnych Wromet Wróblewo i Błękitnych Wronki. Czy już wówczas snuł plany swoich wielkich wpływach, czy też apetyt rósł w miarę jedzenia - trudno stwierdzić. Faktem jest, że w 1992 roku Amica rozpoczęła swój marsz w kierunku ekstraklasy. A marsz to był spektakularny. Amica, czyli po włosku przyjaciółka, nawet nie pięła się szybko - ona zrobiła to bardziej ekspresowo, niż przewidywały przepisy!
Owszem, każdy może skosić trawę, zrobić boisko, znaleźć kilku mężczyzn dobrze kopiących piłkę. Może nawet -przy sprawnej organizacji, świetnych transferach - awansować z szóstej do trzeciej ligi. No dobrze - może nawet awansować do pierwszej, bo historia zna i takie przypadki. Jednak chyba nigdy nie zdarzyło się, aby jakikolwiek klub z szóstej do pierwszej ligi dostał się w cztery lata. Policzmy - z szóstej do piątej, z piątej do czwartej, z czwartej do trzeciej, z trzeciej do drugiej, z drugiej do pierwszy - wychodzi pięć lat przy awansie w każdym sezonie. Krócej się nie da, to fizycznie niemożliwe. Nie można rozegrać dwóch sezonów w ciągu roku.
A jednak - z szóstej do czwartej ligi Amica awansowała bezpośrednio i to był pierwszy wielki numer "Architekta". Świadek tamtych wydarzeń wspomina: "Przekonano wszystkich, że taki potencjał nie może się marnować. Że gdyby Amica po wygraniu szóstej ligi musiała grać w piątej, byłby to sportowy bezsens. Wielkopolski związek zgodził się z tą argumentacją. A jakich jeszcze argumentów użyto, nie wiem".
"Fryzjer" lubił się chwalić, że robił wielki klub za grosze. Że był najsprawniejszym działaczem w Polsce. Że dokonywał najlepszych transferów. To on z Zawiszy Bydgoszcz wyciągnął Pawła Kryszałowicza (sprzedanego później za pięć milionów złotych do Niemiec), na złość klubom bardziej renomowanym. Spotkali się gdzieś koło jednostki wojskowej, niektórzy twierdzą, że "Kryszał" po prostu przeskoczył mur, by pomówić z interesantem. I tam został omamiony, w charakterystycznym dla F. stylu. Raz, dwa, trzy, dużo słów, jakieś żarty, szybko mignęły pieniądze - "masz, to dla ciebie" - i nim ktokolwiek inny zdołał otworzyć usta, było po sprawie.
A zgodę na sprzedanie Kryszałowicza - jeśli wierzyć legendom - Ryszard załatwił po mistrzowsku. Spotkał się z pułkownikiem-prezesem i zaproponował pieniądze. "Pan obraża mundur wojska polskiego!" - zagrzmiał oficer. "To ja w takim razie wyjdę, pan się przebierze i wrócimy do rozmowy" - odparł "Fryzjer", wprawiając rozmówcę w osłupienie. I po pięciu minutach obaj - już po cywilnemu - dogadywali szczegóły. Dzięki takim ruchom potem wybierano go działaczem roku w Wielkopolsce... Chociaż może wybierał się sam? Amica lubiła wpływać na losy plebiscytów. Jeśli chciano, by wygrał właśnie Kryszałowicz, to kupowano wszystkie gazety w okolicy (co do sztuki, jak brakowało - można było dokupić w Poznaniu), a juniorzy przed treningiem mieli obowiązki wypełniać wycięte kupony zgodnie z instrukcją... Faktem bezspornym jest, że za jakieś grosze sprowadził do Wronek jednego z najlepszych napastników lat dziewięćdziesiątych. Potem lubił się tym chwalić. Mówił: "To dzięki mnie Polska awansowała do finałów mistrzostw świata w Korei i Japonii. Ja stworzyłem Kryszałowicza".
Był w Amice też Piotr Reiss, wypatrzony gdzieś w Kotwicy Kórnik, byli inni - Arkadiusz Bąk, Artur Bugaj. Wronki rosły w siłę. Ten klub, gdy miał swój dzień, był w stanie wygrać z każdym w swojej klasie rozgrywkowej. Ale po co czekać na „swój dzień”? Po co zostawiać tak ważną marketingowo kwestię jak promowanie nazwy "Amica" jakimś nieokrzesanym sportowcom, którym nie wiadomo, co do łba strzeli? Po co losy klubu powierzać krzywym nogom Bugaja czy Kryszałowicza? "Fryzjer" wiedział, że należy minimalizować ryzyko. Jedna z osób będąca blisko klubu wspomina: "Z czasem mecze przestały być wygrane i przegrane. Dla niego były tylko kupione i sprzedane. Nie mógł pojąć, że czasami rywal jest lepszy, więc wtedy od razu oskarżał piłkarzy o handel punktami. Nawet, gdy nic nie było na rzeczy. Przegraliśmy - znaczy, że sprzedaliśmy".
W 1995 roku Amica była już w ekstraklasie. Fenomen - mówiono o niej. Wprawdzie zdarzyło się, że przyjechała do Wronek Legia i zlała gospodarzy 6:1, a Leszek Pisz strzelał gole z takich odległości, z jakich zawodnicy gospodarzy nie zawsze potrafili dokopać do bramki, ale to nie zmieniało ogólnego obrazu - zespół zarządzany sprawną ręką okutą w złotą bransoletę zajął rewelacyjne piąte miejsce. A tę zniewagę Rychu Legii zapamiętał i już nigdy na stadionie przy ulicy Leśnej nie miała lekko. Sezon później została ograna, potem dostała też łomot w Pucharze Polski.
Gdy Ryszard zaczął działać w klubie, fryzjerską działalność zawiesił, powierzając zakład córce Lidce. Zdarzało się jednak bohaterowi Wronek robić wyjątek i założyć dawny fartuch. Chodzą opowieści, jak zamykano zakład i przyjmowano jednego gościa - prezesa Kaszyńskiego. Jego Forbrich strzygł i czesał osobiście. Drugą osobą, która dostąpiła takiego zaszczytu był prezes Grynhoff, a trzecią - trener Bogusław Baniak, po awansie Lecha Poznań z drugiej ligi do pierwszej, publicznie ogolony na łyso...
Część druga już jutro!