Kiedy tylko sędzia pomylił się na korzyść Amiki, F. wyszukiwał wzmianki na ten temat w gazetach. "Sędzia sprzyjał wronczanom" - pisano. Ryszard zamiast się denerwować, wycinał i zanosił komu trzeba. "Widzicie, tak się działa!" - przechwalał się. Efekt? Przedobrzył. Kiedy już we Wronkach nie dało się rozegrać normalnego meczu, kiedy Amica już nie grała, ale grasowała w ekstraklasie, klimat wokół zespołu (a tym samym wokół bogatego sponsora) zrobił się mało przyjemny. Zdecydowano, że czas fryzjerstwa minął. Że dla dobra klubu należy się obrotnego menedżera pozbyć.

"Architekt" poczuł się zdradzony i oszukany. Przez kolejne kilka lat jego noga na stadionie przy ulicy Leśnej nie stanęła. Dopiero pół roku temu, kiedy już ligową piłkę we Wronkach kasowano, postanowiono zaprosić go na mecz. Długo się wahał: - Iść czy nie? Wydzwaniał po wszystkich: - Co mi radzisz?

W końcu poszedł i nie żałował. Takiej burzy oklasków nie dostał tam chyba nigdy żaden piłkarz. "Brawo Rysiu! Brawo dla naszego Ryszarda! Dziękujemy, sto lat!" - wiwatowali ludzie. Dla nich kojarzył się z trzema Pucharami Polski i ze sprowadzeniem takich piłkarzy jak Kryszałowicz, Kukiełka, Dawidowski, Król, Zieńczuk, Bieniuk, Burkhardt, Dudka...

Zwolnienie Forbricha z Amiki miało - jak się później okazało - niebagatelne znaczenie dla całego polskiego futbolu. To wtedy ponad pięćdziesięcioletni działacz stanął przed pytaniem: - Co dalej w życiu robić? Wiadomo było, że do fryzjerstwa nie wróci, bo nie zarobiłby nawet na paliwo do swoich samochodów. Przejadać oszczędności? Można, ale przecież energia roznosi... F. miał kapitał w postaci wiedzy, kontaktów, znajomości. Prawdopodobnie nikt w Polsce nie mógł się z nim mierzyć. W każdej chwili "Fryzjer" mógł przecież wziąć telefon i leżąc na kanapie wygrać mecz. Taki Szymkowiak z Frankowskim chcąc zwyciężyć, musieli przebrać się w strój piłkarski, wyjść na boisko (w deszcz czy mróz) i przepychać się z przeciwnikami. A Rysiu był w stanie osiągnąć to samo, wylegując się w majtkach przed telewizorem.
Coś z tym niebanalnym doświadczeniem trzeba było zrobić, jakoś je spożytkować. I tak to rozpostarł skrzydła nad całą Polską. Amica chciała zabić potwora, ale go tak naprawdę stworzyła...

Dziś trudno oszacować liczbę klubów, którym Ryszard pomagał. W mediach wymienia się Górnika Polkowice, Arkę Gdynia, Kujawiaka Włocławek, Zawiszę Bydgoszcz, Górnika Łęczna, Pogoń Szczecin, Lecha Poznań, Kotwicę Kołobrzeg... Pomnóżmy liczbę wymienionych klubów przez trzy, może przez cztery, żeby być bliżej prawdy. A przecież F. jeszcze pracując w Amice czasami pomagał zaprzyjaźnionym zespołom.

Z czasem cała zachodnia część Polski była jego. Gdybyśmy nakreślili linię na mapie od Trójmiasta po Cieszyn, wszystko co znalazłoby się po lewej stronie byłoby obszarem zarządzanym przez "Fryzjera". To tu był honorowym gościem na wielu stadionach, to tu w klubach umieszczał swoich trenerów i piłkarzy. Na stronie wschodniej miał na razie tylko przyczółki.

W dodatku - a może przede wszystkim - trzymał w kieszeni sędziów. Lubował się w wymyślaniu im pseudonimów. "Demarczyk", "Borsuk", "Paskuda" ("Sędzia Paskuda! Kiedyś były wybory na największą paskudę nad Zalewem Zegrzyńskim i on wygrał" - mówił), "Zdun", "Dziunia", "Fujara", "Bocian"...

Największą słabość miał do sędziów Siedleckiego i Żyry - ich uważał za niezwykle porządnych. Ale już na przykład o "Ewie Demarczyk" opowiadał: - Dla niego liczą się tylko bilety Hanki Gronkiewicz-Waltz! Tylko bilety NBP!

Ze swoją armią ludzi i sztabem zarządzającym ulokowanym w Warszawie, a także dzięki kontaktom w klubach mógł robić w lidze, co mu się tylko podobało. Gdyby miał kaprys i uznał, że na króla strzelców wypromuje na przykład Adama Czerkasa (czy innego średniej klasy napastnika), to pewnie by dopiął swego. Zresztą, trudno zgadnąć, ile nazwisk wypłynęło tylko dlatego, że F. miał chęć spłatania figla. Do dziś niektórzy śmieją się, że Marek Ryżek - mieszkający kilkaset metrów od "Fryzjera' - przez lata był tylko jego kierowcą. Rozwoził, przywoził, a przede wszystkim nalewał i grzecznie przytakiwał (jak trzeba było to i leciał po kanapki w środku nocy i to dwa razy, bo zapomniał o wegetariańskich). Kiedyś, w czasie jednej z zakrapianych nasiadówek, Ryszard stwierdził: - Zrobię z niego sędziego pierwszoligowego!
Patrząc na cichego, zahukanego, trochę nieporadnego Ryżka tę śmiałą zapowiedź biesiadnicy usprawiedliwili alkoholem. Minęło kilka lat i... Ryżek jest w ekstraklasie. W dodatku całkiem dobrze mu idzie. Ale to może nic dziwnego, skoro F. zawsze o nim mówił, iż to niezwykle uczciwy człowiek, w dodatku o złotym sercu? – On czyta pismo święte w kościele! Ministrant! - opowiadał o nim.

Swoją drogą, kiedy niedawno zatrzymano bliskiego współpracownika "Fryzjera" Krzysztofa P. - szefa wielkopolskich arbitrów - pan Antkowiak z wielkopolskiego związku załamał ręce i stwierdził: - To dla nas cios! Co my teraz poczniemy? Coraz mniej ludzi... Może teraz szefem zrobimy młodego i zdolnego Ryżka?

Tak to Antkowiak - też bardzo dobry znajomy "Fryzjera" - kpi z kibiców. Afera korupcyjna? Złapali głównego machera? No to w takim razie dajmy posadę jego pomagierowi. Niech ocenia, który arbiter się nadaje, a który nie...

Ryszard F. miał świadomość, że jego imperium będzie tym potężniejsze, im więcej jego podopiecznych - takich jak Ryżek - dostanie się na szczyt. W dodatku był to niezły sposób zarabiania pieniędzy. Chodzą słuchy, że uczesanie przez „Fryzjera” na arbitra pierwszoligowego kosztowało 50 tysięcy złotych, a na drugoligowego - 30 tysięcy. Drogo? Odpowiednia fryzura gwarantowała godne apanaże przez wiele lat. Oficjalne stawki to trzy tysiące złotych za jeden mecz, ale ile można jeszcze dorobić na boku! Dlatego F. należał pewnie do najdroższych, ale i najbardziej obleganych fryzjerów w Europie. Jego usługa gwarantowała biznesowy sukces. Wizyta w zakładzie stawała się inwestycją o niezwykle wysokiej stopie zwrotu. A co ważniejsze, brak odpowiedniej fryzury mógł spowodować niewpuszczenie na salony.
Promując ludzi i jeszcze na tym zarabiając, Ryszard łączył więc przyjemne z pożytecznym. Działał jednak trzytorowo - także w branży trenerskiej i piłkarskiej. Już wiele lat wcześniej w Amice miał swoich ulubieńców –-przede wszystkim obrońcę Zbigniewa Małachowskiego, bramkarza Jarosława Stróżyńskiego i pomocnika Andrzeja Przeradę. Z pierwszego z nich zrobił czołowego obrońcę ligi, a z drugiego – wyróżniającego się bramkarza. Byli to jego sąsiedzi, bo obaj pochodzili z okolic Wronek – z Obornik i Czarnkowa. Wypromował też wyjątkowo topornego piłkarza, jakim był Ireneusz Kościelniak. Już dawno zorientował się, że z grubsza większość zawodników gra tak samo (czyli co najwyżej średnio), tylko trzeba wmówić ludziom, że ten jest dobry, a ten nie. W takim wmawianiu był niezwykły - potrafił nawet zorganizować turniej i ustawić wszystkie mecze, tylko po to, by najlepszym zawodnikiem wybrano konkretnego gracza.

Generalnie o piłkarzach miał złe mniemanie. Uważał widocznie, że sam jest w stanie osiągnąć więcej. Byli mu potrzebni tylko do tego, że ktoś musi przebierać się w te śmieszne gacie.

Miał też trenerów, którym nieba by przychylił - Kurowskiego, Baniaka czy zatrzymanego dopiero co W. Ulubieńcom pomagał mecze wygrać, przeciwnikom przeszkadzał. Do dziś niektórzy śmieją się, jak W. - na którego "Fryzjer" mówił "Hrabia Wąs" - przeprowadził odprawę w Amice. Narysował na tablicy tylko kropkę i powiedział: - To jest punkt, z którego wykonuje się rzuty karne. Sęk, w tym, żeby tego karnego wykorzystać...

Resztę zrobił najpewniej Rysiu, bo karny rzeczywiście był. Wykorzystany. Dzięki podobnym sztuczkom przez długi czas można było oglądać charakterystyczne czarne wąsy na ławkach wielu różnych klubów. Dzięki odpowiednim zabiegom pan W. stał się rok temu bohaterem Gdyni, bo w spektakularny sposób uratował ten klub przed degradacją. Bo swoim ludziom "Fryzjer" nie pozwalał utonąć, nawet jeśli sam się czasami śmiał ze stworzonych przez siebie autorytetów. O W.W. mówił: „Niebywałe! To trzecioligowy trener z pierwszoligowymi wynikami!”. "Wąs" się wówczas bronił, że to on przecież pierwszy postawił na 16-letniego Żurawskiego...

"Hrabia Wąs" to postać trochę podobna do Ryszarda. Też bardzo otwarty, serdeczny, przyjacielski. Też trudno go było nie lubić. Też sypał rymowankami, powiedzonkami. Jeśli spytać go, co słychać w rodzinie, odpowiadał: - Lepiej z Elą niż pod Kaponierą... Ela to żona, a Kaponiera - rondo w Poznaniu, pod którym mieszkali bezdomni. Tego wierszyka "Fryzjer" zawsze mu zazdrościł. Uważał za arcydzieło. Tyle informacji w jednym, zgrabnie ułożonym zdaniu.

Wspólną cechą panów F. i W. było też to, iż obaj wiedzieli, komu trzeba się podlizać. Przypomina się w tym momencie opowieść, jak „Hrabia Wąs”, gdy jeszcze pracował w Groclinie, grał w tenisa ze Zbigniewem Drzymałą. W pewnym momencie, przy wyrównanym wyniku, prezes Drzymała posłał piłkę na wyraźny, półmetrowy aut. A pan Wojtek na to: – Prezesie! Pan mi gra! Sama linia!

Faktem jest więc, że "Wąs" i „Fryzjer” dobrali się jak w korcu maku i stanowili duet przyjaciół. Dziś los ich znów połączył. Już nie biesiadują w Hotelu Nadmorskim w Gdyni. Wystarczyć im musi areszt we Wrocławiu i tamtejsza stołówka.