Od pani decyzji o zakończeniu kariery w kadrze minęło kilka dni, emocje opadły. Jak się pani z tym dzisiaj czuje?
Nie podjęłam tej decyzji pod wpływem emocji. Miałam to wszystko dokładnie przemyślane. Nawet gdybym pojechała do Halle, bez względu na wynik, jaki osiągnęłaby tam nasza drużyna, ten turniej miał być momentem zakończenia mojej kariery reprezentacyjnej.
Dlatego nie chciała pani słuchać tłumaczenia Bonitty o tym, dlaczego nie zabiera pani do Halle?
To już nie miało dla mnie żadnego znaczenia.
I ani przez chwilę nie zastanawiała się pani, skąd wzięła się taka decyzja trenera?
Nie.
Podkreśla pani, że zna swoją sportową wartość i wie, że jeszcze mogłaby pomóc drużynie. A może trener wyczuł, że bardziej zaczęły się liczyć dla pani względy pozasportowe - dziecko, rodzina?
Jeszcze do niedawna mówił we wszystkich wywiadach, że mu potrzebna zawodniczka taka jak ja, czyli osoba z mentalnością zwycięzcy. Do końca nic nie wskazywało na to, że będzie inaczej. Ale Bonitta to człowiek, który wiele razy robił podobne rzeczy. Kiedy był selekcjonerem Włoch, dzień przed wyjazdem na igrzyska w Atenach poinformował Simonę Gioli, że ona na te igrzyska nie jedzie. Kilka razy powoływał i w ostatniej chwili rezygnował z Maurizii Cacciatori. To jest właśnie taki człowiek.
Wiele osób uważa, że została pani wystrychnięta na dudka.
Może i tak. Ale to już za mną. Nie czuję się zawiedziona, chociaż wiem, że niewiele osób mi uwierzy. Przeciwnie, jestem osobą bardzo szczęśliwą. Przez 20 lat reprezentowałam Polskę we wszystkich kategoriach wiekowych. Starałam się dostarczyć wielu emocji i nigdy nikogo nie zawieść. A dziś pewien etap w mojej karierze się kończy. Wreszcie będę spokojniejsza, skończą się ciągłe podróże, stres, presja, rozłąką z najbliższymi i brak czasu. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Czym różni się reprezentacja Bonitty od tej, którą prowadził Andrzej Niemczyk?
Wolałabym nie porównywać tych dwóch zespołów. Nie chcę, żeby ludzie pomyśleli, że chcę się odegrać. Bonitta jest dobrym trenerem. Po prostu ma swoją koncepcję na pracę z tym zespołem. Może przyszedł czas, żeby młodsze zawodniczki zastąpiły te starsze.
A nie szkoda tej ciężkiej pracy, jaką włożyła pani w powrót na parkiet po urodzeniu dziecka?
Przecież mam jeszcze karierę klubową. Będę grać, jak długo siatkówka będzie sprawiała mi przyjemność, ktoś będzie chciał ze mną współpracować, a kibice oglądać. Tylko już nie w koszulce biało-czerwonej.
W październiku powiedziała mi pani, że choćby nie wiem co, nie zrezygnuje pani z Pekinu.
I nie zrezygnuję. Pojadę tam jako kibic i turystka - spokojnie i na luzie. Nie muszę już o to walczyć, nie będę miała więcej nieprzespanych nocy po przegranych meczach, nie będę musiała godzinami analizować tych porażek. To wielka ulga. Razem z Markiem Brandtem, moim partnerem życiowym, już zabieramy się do załatwiania akredytacji do Pekinu.
Marek Brandt to były menedżer reprezentacji. Niedawno oboje byliście w niej ważnymi postaciami. Czy to przypadek, że trener zrezygnował z was niemal w tym samym czasie?
To dwie zupełnie inne sprawy i nie ma żadnego powodu, żeby je łączyć.