Ogień olimpijski zgasł do tej pory tylko dwa razy w historii - w 1976 roku w Montrealu - zalał go nagły deszcz (nowy ogień przywieziono samolotem wprost z Olimpii) - i w 2004 w Atenach. Wtedy organizatorzy mieli zapasową pochodnię, z której pobrano ogień.

Reklama

Przez Paryż pochodnię niesie 80-osobowa ekipa, w skład której wchodzą m.in. sportowcy. Na każdego z nich przypada niemal 40 policjantów, rozstawionych na całej trasie. Władze za wszelką cenę nie chciały dopuścić, by coś stało się komuś ze sztafety bądź by ktoś zgasił płomień.

Ale to nie zapobiegło zamieszkom. Powtarza się scenariusz z Londynu - przepychanki i zatrzymania.

Płomień wyruszył o godzinie 12:30 spod wieży Eiffela. Tam też zebrali się przeciwnicy organizacji igrzysk w Chinach. Grupa ta zaczęła się powiększać w miarę, jak sztafeta biegła po kolejnych paryskich ulicach.

Demonstranci wywieszają na całej trasie plakaty przeciwko Chinom. Transparent przedstawiający kajdanki zamiast kół olimpijskich wywieszono np. z katedry Notre Dame.

Wszędzie są przepychanki manifestantów z policją. Jeden z demonstrantów - jak się okazało, radny Paryża z ramienia Zielonych - próbował zgasić płomień. Krzycząc: "Wolność dla Tybetu", Sylvain Garel starał się uruchomić gaśnicę. W porę zareagowali policjanci, którzy uchronili i ogień i niosącego go lekkoatletę Stéphane'a Diagana. A radnego zatrzymali.

Jednak sytuacja była na tyle groźna, że mundurowi zdecydowali się przerwać bieg i sami zgasili płomień. Chwilę potem, gdy opanowano tłum, sztafeta ponownie ruszyła.

Jednak na wszelki wypadek odwołano ceremonię przejścia sztafety przed paryskim ratuszem.