Namiot zamiast nowego terminalu lotniska, oddawane w ostatniej chwili i mocno przepłacone stadiony, niezrealizowane dwie trzecie z zaplanowanych inwestycji... Na dwa tygodnie przed rozpoczęciem mundialu brazylijscy organizatorzy bardziej niż o formę swoich zawodników muszą się martwić o to, czy uda się je przeprowadzić bez fatalnych wpadek. Inaczej wielka impreza może stać się dla kraju wielkim obciążeniem na następne lata.
Doszło już nawet do tego, że rozmaite grupy niezadowolonych zapowiadają masowe protesty podczas mistrzostw. O tym, że są one realne, najlepiej świadczą zamieszki, które towarzyszyły zeszłorocznemu Pucharowi Konfederacji, czyli rozgrywkom mającym być organizacyjnym sprawdzianem dla gospodarzy. Teraz z każdym miesiącem wśród Brazylijczyków – narodu zakochanego w futbolu jak nikt inny – przybywa przeciwników organizacji mundialu w ich kraju. Tę frustrację można w dużym stopniu zrozumieć, bo już teraz widać, że wiele rzeczy nie wyszło tak, jak powinno.
Gdy w 2007 r. zapadła decyzja o przyznaniu organizacji mistrzostw Brazylii, euforia była pełna. Dziesięć lat temu brazylijska gospodarka rozpoczęła okres szybkiego rozwoju – średnio prawie 5 proc. rocznie – i liczono na to, że dwie najbardziej prestiżowe imprezy sportowe (obok mundialu także igrzyska olimpijskie w Rio de Janeiro za dwa lata) i łączące się z nimi wielkie inwestycje, pomogą krajowi stać się jednym ze światowych mocarstw. Stąd też decyzja, by mecze rozgrywać w 12 miastach – a nie w ośmiu jak sugerowała FIFA – i budować stadiony w ośrodkach pozbawionych wielkich tradycji piłkarskich jak Cuiaba, Natal czy Manaus.
Ale euforia nie trwała długo. Choć Brazylia faktycznie wspinała się na liście największych gospodarek świata, w pewnym momencie wyprzedzając nawet Wielką Brytanię, nie potrafiła jednak przełamać swojej strukturalnej słabości. Nie przestała być gospodarką surowcową. Jej najważniejszymi towarami eksportowymi wciąż są ruda żelaza (17 proc. wartości eksportu), ropa naftowa (9 proc.), cukier (6 proc.), soja (6 proc.) i kawa (3 proc.).
– Jedną z konsekwencji bardzo silnego wzrostu opartego na surowcach jest to, że sektory pozasurowcowe mają tendencję do kurczenia się. Można stać się bogatym, będąc dużym producentem surowców, ale to nie jest proste – wyjaśnia Neal Shearing, ekonomista z Capital Economics.
Zwraca on uwagę, że spośród dziewięciu państw, które od 1995 roku weszły do OECD, tylko jedno – Chile – jest znaczącym eksporterem surowców. Główną przyczyną tego, że Brazylii nie udało się tego dokonać, są koszty prowadzenia biznesu. Mimo stosunkowo niskich kosztów pracy, wysokie podatki, słaba infrastruktura, biurokracja i korupcja powodują, że produkcja w Brazylii jest droga. Według organizacji przemysłowców z Rio de Janeiro – o blisko 30 proc. kosztowniejsza niż za granicą. W efekcie dochodzi do takich absurdów, że filiżanka kawy w Sao Paulo jest dwukrotnie droższa niż w Lizbonie, choć to Brazylia jest eksporterem kawy, a Portugalia – importerem.
Dlatego problem kosztów, które generują związane z mistrzostwami inwestycje, zaczął być szczególnie odczuwalny, gdy trzy lata temu ceny surowców na światowych giełdach zaczęły spadać. Wzrost gospodarczy z 7,5 proc. w 2010 r. zjechał do 2,7 proc. w roku następnym i od tego czasu oscyluje wokół dwóch procent. A koszty budowy obiektów nie tylko nie spadały, ale rosły, i to w zawrotnym tempie.
Najbardziej sugestywnym przykładem jest stadion narodowy w stołecznej Brasilii. Pomijając pytanie, czy po mistrzostwach będzie on choćby minimalnie wykorzystywany, skoro miejscowy klub gra w czwartej lidze, jego cena w trakcie budowy wzrosła aż trzykrotnie – z 300 do 900 mln dolarów. To czyni go drugim najdroższym stadionem piłkarskim na świecie – po londyńskim Wembley. Jak wykazała przeprowadzona kontrola, zlecenia dla podwykonawców takich elementów, jak plastikowe krzesełka czy bramy wejściowe, opiewały na zupełnie absurdalne kwoty.
Łącznie na budowę bądź modernizację 12 stadionów, na których będą rozgrywane mecze, wydano 8 miliardów reali (3,6 mld dolarów) – czyli o 2,7 miliarda więcej niż zakładano, natomiast wszystkie dotychczasowe koszty związane z organizacją mistrzostw wyniosły 11,7 miliardów dolarów. To więcej niż dwóch poprzednich mundiali – w Niemczech w 2006 i RPA w 2010 roku – razem wziętych.
Najgorzej jednak, że wielu obiecanych inwestycji nie ukończono, bądź wcale nie zaczęto. Według Sinaenco, związku zawodowego architektów i inżynierów, spośród 93 najważniejszych inwestycji, które miały powstać w związku z mistrzostwami, ukończonych jest 36. Na przykład pasażerowie w Fortalezie – zamiast korzystać z nowego terminalu – z lotniska wychodzić będą przez wielki namiot. Z kolei szybka kolej między Rio de Janeiro a Sao Paulo nawet nie wyszła poza fazę projektu.
Co Brazylii pozostanie po mistrzostwach i czy mundial nie zaszkodzi zamiast pomóc? Prezydent Dilma Rousseff, która w październiku będzie walczyć o reelekcję, chwali się, że podczas 12 lat rządów lewicy z biedy udało się wyciągnąć około 40 milionów osób. Władze szacują, że dzięki mundialowi oraz olimpiadzie pracę znajdzie 3,6 miliona osób, a brazylijskie PKB zwiększy się o pół pkt proc. rocznie do 2019 r. Poza tym inwestycje – nawet jeśli przepłacone i opóźnione – i tak pozostaną. – Nikt, kto przyjedzie tu, wyjeżdżając nie zabierze w walizce naszych lotnisk, portów, systemów transportu miejskiego, stadionów. To pozostanie naszym dziedzictwem – oświadczyła niedawno Rousseff.
Ale te szacunki mogą być nazbyt optymistyczne. Brazylia nadal pozostaje krajem ogromnych nierówności społecznych, a poniżej granicy ubóstwa żyje 15 proc. mieszkańców. Agencja ratingowa Moody’s wyliczyła kilka dni temu, że dzięki mistrzostwom tegoroczny PKB Brazylii wzrośnie o zaledwie 0,2 pkt proc. Poza tym jeszcze większym problemem niż brakujące 0,3 pkt proc. PKB, będą straty wizerunkowe. W związku z chaotyczną organizacją mistrzostw o Brazylii mówi się teraz głównie pod kątem opóźnień, biurokracji, korupcji i zawyżonych kosztów. A to raczej nie skłania nikogo, by w tym kraju inwestować pieniądze.
– Martwię się o wizerunek kraju. W sytuacji, gdy nasza gospodarka słabnie, nie możemy sobie pozwolić na utratę żadnej inwestycji. Jakiekolwiek oznaki niestabilności odstraszą inwestorów, którzy są gotowi wchodzić do Brazylii – wieszczy szef izby handlowej w Rio de Janeiro Antenor Barros Leal. Oby nie miał racji.
Nie każdemu wychodzi tak jak Barcelonie
Organizacja wielkiego sportowego święta może stać się potężnym impulsem wspierającym wzrost gospodarczy i okazją do poprawy wizerunku miasta, a nawet całego kraju. Wtedy przekłada się to na zyski w dłuższej perspektywie. Ale wielu organizatorów boleśnie odczuło zupełnie odwrotne skutki – w tym długi, które musieli spłacać latami.
Najbardziej znanym pozytywnym przykładem jest transformacja, którą przeszła Barcelona przy okazji igrzysk olimpijskich w 1992 r. Stało się tak, mimo że koszty okazały się aż cztery razy wyższe – ponad 11,4 mld dol. według ich obecnej wartości – niż zakładano. Dzięki regeneracji przestrzeni publicznych zaniedbane i brudne dotąd portowe miasto zaczęło przyciągać turystów. Od czasu igrzysk Barcelona utrzymuje się w pierwszej dziesiątce najchętniej odwiedzanych miast w Europie, co zapewnia jej środki na dalszy rozwój. Odmiana wizerunku stolicy Katalonii do tego stopnia uznawana jest za modelowy przykład, że powstało nawet pojęcie „efekt barceloński”.
Na powtórzenie tego zjawiska liczą gospodarze wszystkich rozgrywanych od tego czasu wielkich imprez sportowych. I czasem się to udaje. W podobnym stopniu do regeneracji przemysłowego Manchesteru przyczyniły się igrzyska Wspólnoty Brytyjskiej w 2002 r. Nieprzypadkowo zdecydowano się na wybudowanie obiektów sportowych w najbardziej zaniedbanych dzielnicach miasta, co znacznie pomogło w ich rozwoju. Według tej samej logiki działali organizatorzy igrzysk w Londynie w 2012 r. Stolica Wielkiej Brytanii, będąc już i tak jednym z najbogatszych i najchętniej odwiedzanych miast w Europie, wykorzystała igrzyska do rozwoju cieszącej się nie najlepszą sławą wschodniej części miasta.
Do pewnego stopnia można też o sukcesie mówić w przypadku Euro 2012 w Polsce i na Ukrainie. Choć budowa dróg, rozbudowa lotnisk czy remonty dworców i tak były niezbędne, przyznanie nam organizacji przyspieszyło te prace. Inną sprawą jest to, że z częścią inwestycji nie zdążono na czas, koszty stadionów okazały się wyższe, niż zakładano (budowa Stadionu Narodowego w Warszawie pochłonęła 1,9 mld złotych) i cały czas jest problem z tym, by te obiekty na siebie zarabiały.
Ale były też organizacyjne katastrofy. Z powodu strat generowanych przez niewykorzystywane stadiony Portugalia zaczęła się nawet zastanawiać nad wyburzeniem kilku z nich – wybudowanych na Euro 2004. Choć akurat koszt ich powstania nie był wielki (modernizacja trzech i budowa siedmiu nowych obiektów kosztowała łącznie ok. 500 milionów euro). Za największą klęskę finansową w historii imprez sportowych uchodzą jednak letnie igrzska olimpijskie w Montrealu w 1976 roku. Nie wszystkie obiekty sportowe wybudowano na czas, a pożyczkę zaciągniętą na organizację miasto spłaciło dopiero w roku 2006.