Minęło już sporo godzin od pana zwycięskiego chodu w Sapporo. Emocje już nieco opadły?
Wciąż ciężko mi jakoś uwierzyć w to, co się stało. Podejrzewam, że pewnie dopiero jak odbiorę medal, w pełni to do mnie dotrze.

Tylko akurat pan po swój krążek musi jeszcze dodatkowo pokonać 800 km, które dzielą Sapporo od Tokio. Jak pan podchodzi do takiego rozwiązania?
Nie myślę o tym zupełnie. Zrobiłem coś wspaniałego, o czym marzyłem całe życie. Na tym się skupiam, a nie na tym, gdzie odbiorę swój medal.

Reklama

Niektórzy sportowcy przed wylotem na igrzyska wprost deklarowali, że przywiozą medal, a nawet złoto. Pan nie pokusił się o taką deklarację przed podróżą do Tokio. W którym momencie pan uwierzył, że wywalczy w stolicy Japonii krążek, a dokładnie ten z najcenniejszego kruszcu?
Ogółem bardzo wierzyłem, że mogę zdobyć medal olimpijski. To było moim marzeniem i pracowałem na to od dawna. Ale też oczywiście jestem realistą. Wiedziałem, z jakiej klasy rywalami startowałem. Poza tym to był dopiero mój drugi ukończony występ na 50 km. Oczywiście, miałem nadzieję, ale tak naprawdę poczułem, że mogę zdobyć złoto, kiedy... przekroczyłem linię mety. Bo każdy kilometr pod koniec był dla mnie bardzo trudny, a na tym ostatnim to już tak bardzo kręciło mi się w głowie, że ledwo widziałem na oczy. Tylko siłą woli kierowałem się do mety, bo te ostatnie kilometry naprawdę sporo mnie kosztowały.

Myśli pan, że mogło to być spowodowane atakiem, na który się pan zdecydował w okolicy 30 km czy raczej brakiem doświadczenia w startach na tym dystansie?
Myślę, że zdecydowanie był to wynik tego, że tam wcześnie ruszyłem i oderwałem się od grupy. Na tym dystansie zwykle się tak nie robi.

Reklama

Ten sukces chyba tylko potwierdził, jak dobrze i efektywnie układa się pana współpraca z ojcem Grzegorzem w roli trenera...
Zdecydowanie tak. Pracujemy razem od bardzo dawna. Współpraca z tatą nie jest łatwą relacją - ma swoje plusy i minusy. Próbowałem też innych rozwiązań - miałem czterech szkoleniowców. Z perspektywy czasu okazywało się jednak, że tata jest po prostu najlepszy.

Na konferencji prasowej mówił pan, że 20 km znudziło się panu. Co jest takiego ciekawego w dystansie ponad dwa razy dłuższym - poza tym, że sam w sobie jest dla pana nowością?
Na pewno działa na mnie właśnie to, że jest nowością. Poza tym rywalizuję tu z zupełnie innymi zawodnikami. Poza tym to bardzo długi dystans i tu tak naprawdę muszę walczyć w większym stopniu również sam ze sobą. Może się wydawać nudny, ale zapewniam, że na trasie bardzo dużo się dzieje.

Reklama

Co się działo w pana głowie podczas piątkowego startu?
Generalnie starałem się nie rozpraszać. Powtarzałem sobie, że to moja szansa, moje pięć minut i nie będzie już drugiej takiej okazji, by wywalczyć olimpijskie złoto na 50 km. Potem nuciłem sobie piosenki w głowie...

Ma pan stałą listę utworów na takie okazje?
Ciekawe jest to, że nie pamiętam dokładnie, co to było. Dziś na pewno była to m.in. piosenka Eminema "Lose yourself", ponieważ jej tekst do mnie przemawia i powtarzałem go sobie. Na całym dystansie też stale sobie powtarzałem, że to moja szansa i muszę ją wykorzystać.

Co się działo na dalszym etapie?
Ostatnie pięć kilometrów to już tylko marzyłem, by to się skończyło. Każdy krok kosztował mnie wówczas nieporównywalnie więcej niż poprzedni. Chciałem tylko to przetrwać.

Jaka była taktyka na ten start?
Nie było żadnej. Jedynym moim założeniem było, aby trzymać się jak najbliższej grupy i obserwować, jak reaguje organizm na te trudne warunki pogodowe. Jak się okazało, reagował bardzo dobrze. Stosowałem chłodzenie, dobrze odżywiałem się na trasie.

Pański telefon zapchany jest gratulacjami?
Przewijam wiadomości i historię połączeń i nie mogę dojść do końca. Wczoraj koleżanka z gimnazjum i liceum wysłała mi filmik, na którym osoby z klasy, z którymi nie widziałem się z 15 lat, życzyły mi powodzenia. Dało mi to ogromnego kopa. Otrzymałem wiele słów wsparcia. Nigdy wcześniej nie przeżyłem czegoś takiego.

Skoro dodatkową motywacją był też fakt, że była to ostatnia szansa na olimpijski krążek na 50 km, to czy po wywalczeniu złota pojawiła się też nutka żalu, że nie będzie już okazji powtórzyć na igrzyskach tego sukcesu na królewskim dystansie?
Oczywiście. W Paryżu będzie za to szansa na 20 i 35 km. Będę miał więc nowe wyzwanie.

Wspominał pan na konferencji prasowej Roberta Korzeniowskiego, który jest bardzo rozpoznawalny w Polsce, choć chód jest niszową konkurencją lekkoatletyczną. Pan dotychczas też był postacią dość anonimową dla osób, które nie interesują się tą dyscypliną sportu. Cieszy pana perspektywa większego zainteresowania?
Nie mam pojęcia, jak to będzie. Na razie udzieliłem kilku wywiadów i mam poczucie, że to moje pięć minut. Ale nie wiem, czy będę rozpoznawalny. Robert Korzeniowski jest legendą i myślę, że długo nikt nie zbliży się do jego osiągnięć. Czas pokaże zaś, jak będzie ze mną.

Może będzie szansa, by sponsorzy się bardziej zainteresowali, dzięki czemu mógłby pan spokojnie skupić się na treningach i przygotowaniach do startów...
Chciałbym, żeby było dokładnie tak, jak pani mówi.

Dotychczas musiał pan łączyć treningi z pracą zarobkową czy nie było takiej potrzeby?
W tym roku nie musiałem się martwić o to. W ubiegłym trochę popracowałem, by umożliwić sobie ten komfort przygotowań w obecnym sezonie. Pracowałem wówczas na budowie. Bardzo doceniam, że miałem taką możliwość. Musiałem się wiele nauczyć. Natomiast w tym sezonie postanowiłem, że muszę wszystko poświęcić i podporządkować przygotowaniom. Żebym potem nie musiał niczego żałować.

Czyli był pan przygotowany najlepiej jak się dało?
Tak, aczkolwiek nie byłem na 100 procent zdrowy. Mam problemy z nogą. Nie mogę teraz normalnie chodzić. Bardzo mnie ona boli po tym starcie i kuleję. Myślę, że będę potrzebował jeszcze kilku dni, by doprowadzić się do stanu używalności. Urazu doznałem na treningu i od dłuższego czasu nikt nie jest w stanie mnie wyleczyć.

Od kiedy zmaga się pan z tym urazem?
Od około dwóch lat. Nikt nie jest w stanie stwierdzić, w czym dokładnie tkwi problem i postawić diagnozy. Miałem robione już wielokrotnie USG, które wykazywało tylko stan zapalny lub w ogóle nic. A ból jest nieraz bardzo duży. To na tyle dokuczliwe, że nieraz nie byłem w stanie dokończyć treningu. To problem z mięśniem dwugłowym, przez co mam kłopot z prostowaniem nogi. Bałem się dziś, że nie będę w stanie ukończyć startu lub wpłynie to na tyle na technikę, że mógłbym zostać wykluczony. Noga bolała od pierwszego kilometra, ok. 30 km ustąpiło to ze względu na adrenalinę, która pojawiła się, gdy przyśpieszyłem. Pod koniec, gdy doszło zmęczenie i bolało mnie wszystko, było już bardzo ciężko. Myślałem sobie już wówczas, że lepiej, gdyby mi się ta noga odczepiła, to doszedłbym na jednej.