Wywalczony półtora roku temu, w wieku 20 lat, tytuł mistrza Polski w szachach klasycznych określił pan jako swój największy sukces w karierze. Od tego czasu jeszcze się pan poprawił - awansował w rankingu na pozycję lidera w kraju i 12. lokatę w świecie. Do czołowej dziesiątki już bardzo blisko...
Teraz za największy sukces uważam występ w listopadowym turnieju Grand Prix FIDE w Hamburgu, gdzie doszedłem do finału i przegrałem w dogrywkach. To prestiżowy cykl, w którym czołowi szachiści świata rywalizują systemem pucharowym - przegrywający odpada. Nigdy specjalnie nie lubiłem tego formatu. Grze towarzyszy duża presja, wystarczy pojedynczy błąd i można pożegnać się z turniejem. Dlatego z wyniku w Hamburgu jestem bardzo zadowolony.

Reklama

W dogrywkach w finale z doświadczonym rosyjskim arcymistrzem Aleksandrem Griszczukiem nawet wygrał pan pierwszą partię...
Dlatego mogę mówić o pewnym niedosycie, gdyż remis w drugiej dawał mi wygraną w turnieju. Tak czy inaczej dojście do finału imprezy tej rangi uważam za swój największy sukces. A Griszczuk jest fenomenalnym i odważnym szachistą, gra z nim zawsze jest dla mnie przyjemnością.

Bardzo dobrze zaprezentował się pan także we wrześniowym Pucharze Świata w Chanty-Mansyjsku, gdzie po niesamowitej, najdłuższej w całym turnieju rywalizacji przegrał w walce o awans do czołowej ósemki z młodszym o dwa lata reprezentantem USA Jefferym Xiongiem. Która z tych porażek była bardziej frustrująca?
Rywalizacja z Xiongiem zelektryzowała szachowy świat. Od początku każdą partię wygrywał ten, kto miał białe. Dopiero w ostatnim dwumeczu dogrywki, w szachach błyskawicznych, nie udało mi się zwyciężyć białymi. Najbardziej rozczarowująca była dla mnie partia druga, w tempie klasycznym, w której grałem czarnymi i remis dawał awans. Przegrałem ją jednak niemal bez gry. To było frustrujące nie tylko dlatego, że musiałem grać dogrywki. Sposób, w jaki ją przegrałem był pouczający.

Występami w tych turniejach podbił pan serca kibiców nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie. Przede wszystkim odważną, bezkompromisową postawą, grą bez kunktatorstwa, z fantazją, z założenia odrzucająca tzw. arcymistrzowskie remisy.
Widziałem w internecie dużo pochlebnych komentarzy. Rzeczywiście, trochę samolubnie mogę powiedzieć, że mój styl może się podobać. Nie jest jednak tak, że gram "pod kibiców". Tak po prostu wychodzi. Trzeba też pamiętać, że "do tanga trzeba dwojga", więc wiele zależy też od przeciwnika. Szczególnie jak się gra czarnymi, a rywal nie ma przesadnie ambitnych zamiarów i chce zakończyć partię remisem. Wtedy bardzo ciężko jest dostać pozycję, w której byłaby duża szansa na wygraną. Kluczową rzeczą jest oczywiście uzyskiwanie dobrych rezultatów, więc silenie się na oryginalność jest czasami ryzykowne. Co z tego, że partia była ciekawa, jeśli ostatecznie się ją przegrało. Mój styl wynika z tego, że lubię komplikacje i staram się wykonywać posunięcia nie zawsze teoretycznie najlepsze, ale takie, które w danym momencie sprawią największy kłopot rywalowi. Zależy to też od mojego nastroju. Szachy są psychologiczną grą, a ja lubię partie, w których coś się dzieje nie tylko na szachownicy i staram się wywierać różne rodzaje presji na rywalach. Jest potem co wspominać.

Reklama

Między jednym a drugim turniejem reprezentacja Polski z panem na pierwszej szachownicy grała też w drużynowych mistrzostwach Europy w Batumi. Drużyna jechała do Gruzji jako trzecia w rankingu, a skończyła turniej na 12. miejscu. Pan miał jednak dobry wynik - 5,5 pkt z dziewięciu partii.
Dwie wygrane partie i żadnej porażki to dość dobry rezultat na szachownicy, gdzie grają zawsze gwiazdy z danego kraju. Blisko wpadki byłem w pojedynku z arcymistrzem z Estonii Kaido Kulaotsem, który rok wcześniej wygrał największy rosyjski turniej - Puchar Aerofłotu. Chciałem ją wygrać, ale ciężko jest czarnymi uzyskać perspektywiczną pozycję. Moja sytuacja optycznie wyglądała tragicznie, zdarzają mi się takie partie może raz na sto. Jakimś cudem udało mi się zremisować. Poza tym grałem równy, dość dobry turniej. Z mistrzostw jednak wróciliśmy rozczarowani. Szczególnie, gdy weźmiemy pod uwagę, że rok wcześniej na Olimpiadzie Szachowej zajęliśmy czwarte miejsce, a wygrana w zremisowanym ostatecznie meczu z Indiami na koniec turnieju dałaby nam nawet złoty medal. W Batumi jednak nie poszło zawodnikom, którzy na Olimpiadzie obracali wyniki meczów na naszą korzyść. Żeby w takim turnieju walczyć o medal, cała ekipa musi się wznieść na wyżyny. Tym razem nie wyszło, ale jesteśmy cały czas perspektywiczną, młodą drużyną.

Wróćmy jeszcze do Hamburga, miasta w którym polscy szachiści święcili największy sukces w historii – złoty medal olimpiady w 1930 roku. Dla pana turniej Grand Prix FIDE był specjalny także z tego względu, że występuje w miejscowym klubie w rozgrywkach Bundesligi. Czuł pan wsparcie gospodarzy?
Akurat z zawodnikami czy działaczami klubu się nie spotkałem, ale wrażenia wywiozłem wspaniałe. Bardzo ładne miasto. Mieszkaliśmy i graliśmy w samym centrum. Dotychczas bywałem w zupełnie innej części Hamburga i nie zdążyłem go poznać. Generalnie byłem szczęśliwy, że jest to turniej na Zachodzie, gdyż mam za sobą bardzo dużo wyjazdów na Wschód – do Armenii, Gruzji, Rosji czy Chin. Jeśli zdarzy się w międzyczasie turniej we Francji czy Niemczech, to jest to coś innego. Choć marzy mi się taki turniej w Polsce, np. w Krakowie.

Z mistrzem świata Norwegiem Magnusem Carlsenem jeszcze nie udało się panu wygrać. Jaki jest największy arcymistrzowski skalp w dotychczasowej karierze Jana-Krzysztofa Dudy?
Zależy w jakim rodzaju szachów, ale myślę, że to Fabiano Caruana, uczestnik niedawnego meczu o mistrzostwo świata, drugi na liście rankingowej FIDE. Ograłem go w szachach błyskawicznych w tym roku w turnieju Grand Chess Tour w Paryżu. Mogę powiedzieć – w bardzo brutalny sposób. W szachach klasycznych natomiast to były mistrz świata Władimir Kramnik, którego pokonałem na początku roku w Wijk aan Zee. Po tym turnieju rosyjski arcymistrz wycofał się z zawodowej gry, choć słyszałem, że wystąpi w Moskwie w mistrzostwach Świata w szachach szybkich i błyskawicznych.

Reklama

Arcymistrz Griszczuk powiedział, że pana słabością są debiuty, czyli początki partii...
To nie jest tak, że ja ich nie znam, ale muszę tę wiedzę uzupełnić, aby grać na poziomie pierwszej dziesiątki świata. A tu liczą się już niuanse niezauważalne nawet przez silnego arcymistrza. Mam tego świadomość. Także tego, że jest to żmudna, niekończąca się praca, którą wykonuję prawie codziennie, by zniwelować dystans do czołówki.

Jakim pan jest szachistą?
Praktykiem. Moją najlepszą stroną jest gra, opieranie się na elemencie psychologicznym, także zdolnościach. Nie jestem liczydłem, kalkulatorem, przeliczającym wszystko "mózgowcem". Są różne podejścia do szachów – można je traktować jako grę matematyczną, pewnego rodzaju sztukę czy po prostu grę. Ja definitywnie podchodzę do nich jak do gry. Chociaż widzę w nich też element sztuki i to, że są w nich czasami pozycje policzalne, a więc jest też element matematyki. Generalnie największą moją siłą jest gra praktyczna.

Czyli nie teoria, baza danych tylko bieżące reagowanie na to, co się dzieje na szachownicy?
Mogę powiedzieć, że jestem dokładnie przeciwieństwem kolegi z reprezentacji Radka Wojtaszka, który zawsze jest bardzo dobrze przygotowany, wyuczony. Nie chcę powiedzieć, że jest słaby w grze, bo nie jest, ale przygotowanie Radka jest powszechnie uważane za perfekcyjne.

Do którego ze słynnych arcymistrzów jest pan podobny?
Ciężko powiedzieć. W ostatnich czasach szachiści stali się bardziej uniwersalni, dają sobie radę w każdym stylu gry – kombinacyjnym, czyli w ostrych pozycjach wymagających liczenia i spokojnym, można powiedzieć - manewrowaniu i niejako dreptaniu w miejscu. Myślę, że wiele wziąłem od Borisa Spasskiego, także Roberta Fischera. Dawniej mistrzowie byli bardzo znani z jednej rzeczy. Michaił Tal preferował ostre pozycje, kombinacyjne, dziś powiedzielibyśmy - kompletną zadymę. Wcześniej takim graczem był Aleksander Alechin. Byli też zawodnicy bardziej techniczni, jak Jose Raul Capablanca, którego nazywali "maszyną". Oczywiście Anatolij Karpow jest tego znakomitym przykładem, także Wasilij Smysłow. Ci gracze rozgrywali długie partie, zamęczali, to było powolne duszenie przeciwnika.

A jaki pan ma styl?
Uważam się za dosyć uniwersalnego gracza, ale myślę że element taktyczny jest u mnie najbardziej widoczny. Postawiłbym się blisko Fischera, chociaż nie do końca, bo jestem bardziej intuicyjnym zawodnikiem, podczas gdy Amerykanin był bardziej konkretnym. U niego mniej więcej wszystko było policzalne.

Szachy klasyczne, szybkie, błyskawiczne. W którym rodzaju najlepiej się pan czuje?
Najwyższy ranking mam w szachach błyskawicznych – miałem 2800, teraz 2796 i dziewiąte miejsce w świecie. Ten ranking nie jest jednak aż tak ważny jak w szachach klasycznych, gdzie zawodnicy dbają o każdą jedną dziesiątą punktu. Ranking blitza jest mniejszym odzwierciedleniem siły, zdarzają się w nim bardzo duże wzloty i upadki, bo często decyduje forma dnia. Gdy w grudniu 2018 zdobyłem w Sankt Petersburgu wicemistrzostwo świata w szachach błyskawicznych, nie miałem nawet 2700. Od razu wskoczyłem z 2680 na 2800. Uzyskałem ponad 100 "oczek", przeskoczyłem cały etap. Jednak teraz zamierzam się skupić na szachach klasycznych, bo mam świadomość, że o mojej przyszłości zadecydują wyniki w tej odmianie.

Blitz to pana ulubiona forma szachowej rywalizacji?
To jest zgodne z moim stylem, bo jest mniej czasu na liczenie, a gra jest bardziej intuicyjna, praktyczna. Były wicemistrz świata Siergiej Karjakin powiedział, że dla niego szachy błyskawiczne i szybkie to jest po prostu czysta przyjemność, a klasyczne to ciężka praca. Mogę się podpisać pod tymi słowami.

Ostatnio głośny się stał przypadek 58-letniego łotewskiego szachisty Igorsa Rausinsa, który został zdyskwalifikowany na sześć lat i odebrano mu tytuł arcymistrza za oszukiwanie rywali poprzez korzystanie z telefonu komórkowego w toalecie w trakcie turnieju. Czy to było zaskoczenie dla środowiska, takie rzeczy zdarzają się w szachach?
Część ludzi podejrzewała go, że oszukuje, bo miał zaskakująco dobre wyniki. Mając ponad 50 lat znacząco awansował w rankingach, co normalnie raczej się nie zdarza. Zostało opublikowane jego zdjęcie, jak w toalecie podczas turnieju w Strasburgu posługuje się telefonem komórkowym do analizowania partii. Akurat uczestniczyłem wtedy w turnieju Grand Prix w Rydze i przed rundą w loży zawodników toczyła się głęboka dyskusja na ten temat. Niestety, oszustwa w szachach się zdarzają, jak prawie w każdym sporcie. Raczej jednak na turniejach otwartych, gdzie kontrola bywa mniejsza. Natomiast np. w Grand Prix są bramki kontrolne, których bezkarnie nie da się przejść. Nie można mieć w trakcie gry nawet własnego zegarka czy długopisu i jest to bardzo restrykcyjnie przestrzegane. Nie mówiąc o telefonie komórkowym. Profesjonalni organizatorzy eliminują problem przed wejściem na salę. Nawet gdyby zawodnik się zapomniał, wychwycą to na kontroli.

PAP: Jak spędzi pan Wigilię?
Tradycyjnie, z rodziną. Będzie 12 potraw. Moje ulubione? Prawdę mówiąc więcej jest takich, których nie lubię, ale już teraz czekam na pstrąga saute, którzy przygotowuje mama. Lubię pstrąga z powodów praktycznych, bo ma stosunkowo mało ości w porównaniu na przykład z karpiem. Chociaż karp też jest bardzo dobry. Są też takie rzeczy jak kompot z suszu, którego nie lubię, mało powiedziane - nie cierpię. Pamiętam jako dzieci byliśmy usilnie namawiani do skosztowania wszystkich wigilijnych potraw, bo jeśli nie, to nie dostaniemy prezentów. Wypicie kompotu było wtedy dla mnie dużym wyzwaniem.

- Przyjęcie wigilijne będzie w tym roku w Krakowie, u mojej cioci - siostry mamy - Czesławy Pilarskiej z domu Grochot, która w 1991 roku zdobyła mistrzostwo Polski kobiet w szachach. Po mamie, jest moim drugim najważniejszym kibicem. Po turniejach rozmawiamy przez telefon o mojej grze, czasami nawet godzinę... Myślę, że w Wigilię zagramy towarzysko błyskawiczną partyjkę. Długiego świętowania jednak nie będzie. Już w Boże Narodzenie wylatujemy do Moskwy na mistrzostwa świata w szachach szybkich i błyskawicznych.

Jedzie pan bronić wicemistrzowskiego tytułu w szachach błyskawicznych. Do jaskini lwa, bo poprzednie też odbyły się w Rosji, w Sankt Petersburgu. Przed rokiem wygrał pan większość partii z szachistami gospodarzy.
Cieszę się, że impreza odbędzie się w Moskwie, choć Sankt Petersburg też jest bardzo piękny. Bardzo lubię przebywać w tych dwóch miastach. Choć z reguły na turnieju trudno jest znaleźć czas na zwiedzanie. Czasami mi się to udaje i np. grając w wakacje w Paryżu odwiedziłem Luwr czy poszedłem na grób Alechina. Bo przecież życie nie może sprowadzać się tylko do szachów. Kultura pomaga być bardziej uniwersalnym zawodnikiem, poszerza horyzonty.

Jakie szanse daje pan sobie w stolicy Rosji?
Obronić srebrny medal będzie bardzo ciężko. Konkurencja jest olbrzymia. Mimo wszystko, w szachach błyskawicznych jest stosunkowo więcej przypadku niż w klasycznych czy szybkich. Akurat w tamtym roku wyszedł mi ostatni dzień turnieju. Włączyłem turbo i wygrywałem partię po partii. Zaczęło się od tego, że w pierwszym dniu rywalizacji mistrz międzynarodowy z Rosji Michaił Demidow miał mnie na deskach. Na zegarze zostało mu około półtorej minuty, ja miałem dwie sekundy i kompletnie przegraną pozycję. Nie było istotne co zagram, wykonywałem ruchy "z automatu", atakujące - prosta gra. Jakimś cudem się wybroniłem i... wygrałem tę partię. Od tego momentu wszystko zaczęło się układać po mojej myśli. Włączyłem szósty bieg i wylądowałem wysoko.

Czy jest coś, na co poświęca pan czas poza szachami - grą, przygotowaniem do turniejów.
Studiuję na AWF w Krakowie. Jestem na trzecim roku kierunku sport, utworzonym dla czynnych sportowców. To ciekawe doświadczenie, ponieważ spotykam koleżanki i kolegów uprawiających różne dyscypliny. W naszej grupie są piłkarze, judocy, lekkoatleci, kajakarze, ale też czołowa zawodniczka w kraju w jeździeckich skokach przez przeszkody Monika Grundkowska czy łyżwiarka figurowa Elżbieta Gabryszak. W ogóle wiele zawdzięczam krakowskiej uczelni, która pomaga mi dbać o formę od 15. roku życia, kiedy jeszcze nie myślałem, by tam studiować. W mojej ocenie to dzięki pracy specjalistów z AWF wytrzymuję kondycyjnie właśnie takie turnieje, jak ten w Sankt Petersburgu. W ogóle współczesne szachy wymagają sprawności fizycznej tenisisty i kondycji maratończyka.