Władze klubu, miasta i holenderska policja mają własną wersję wydarzeń, prezes wicemistrza Polski Dariusz Mioduski własną - skrajnie odmienną. Jedno nie ulega kwestii: Mioduski powinien być w takich przypadkach osobą nietykalną, objętą ochroną gospodarzy meczu. Nie uwierzę, by właściciel klubu z Warszawy rwał się do rękoczynów, to mi się wogóle w głowie nie mieści.

Reklama

Wydarzenia w Alkmaar. Kto jest ofiarą?

Rozumiem falę oburzenia ludzi takich jak wiceprezes UEFA Zbigniew Boniek, czy Jan Tomaszewski. Sprawą zajął się polski MSZ, politycy, parlamentarzyści. To jasne, że Mioduskiego można uważać za ofiarę. Co innego piłkarze: Josue i Radovan Pankov, którzy zostali zatrzymani i noc spędzili w holenderskim więzieniu. Może da się ustalić dlaczego zaatakowali ochronę i czy zostali do tego sprowokowani lub zmuszeni? Prezes Mioduski twierdzi, że już przed meczem dostawał sygnały, iż kibice Legii nie są w Alkmaar mile widziani. Nietrudno zrozumieć dlaczego tak było.

Od lat rywalizacja piłkarzy z Warszawy w rozgrywkach europejskich jest pretekstem do bijatyk i awantur wywoływanych przez jej fanów. Tak samo było i tym razem. Jeszcze przed meczem holenderskie media donosiły, że zniszczyli bramę stadionu i pobili policjanta, co jednak nie usprawiedliwia późniejszej agresji wobec Mioduskiego.

Reklama

Fatalna opinia o kibicach Legii

Fani Legii mają w Europie fatalną opinię. I z entuzjazmem na nią pracowali. Wróćmy na chwilę do skandalu z 2016 roku, gdy po ponad dwóch dekadach klub z Warszawy sforsował ponownie bramy Ligi Mistrzów. Bijatyki podczas inauguracyjnego spotkania z Borussią Dortmund podzieliły nawet właścicieli Legii. Bogusław Leśnodorski miał opinię człowieka zakolegowanego z fanami, nawet tymi najbardziej radykalnymi. Mioduski uważał, że klub nie może się godzić z ich brutalnością. Podczas gdy przy Łazienkowskiej 3 w Warszawie trwały wewnętrzne spory właścicieli, horda bandytów w barwach Legii najechała Madryt przy okazji meczu z Realem.

W rewanżu stadion w Warszawie był zamknięty. Do dziś dźwięczy mi w uszach echo pustych trybun podczas jednego z najważniejszych i najbardziej spektakularnych spotkań w dziejach klubu.

Mioduski powinien być w takich przypadkach osobą nietykalną, objętą ochroną gospodarzy meczu. / Shutterstock
Reklama

Legia miała wtedy wspaniałą drużynę, a tamten remis (3:3) z Królewskimi z Cristiano Ronaldo, Garethem Bale, Karimem Benzemą, czy Tonim Kroosem był dużym sukcesem. Normalni kibice, którzy mogli go obejrzeć i przeżyć z trybun, zostali ukarani za niemoralne zachowanie zwykłych bandziorów. Bandziorów, którzy do dziś są w klubie tolerowani, choć w 2017 roku Leśnodorski sprzedał Mioduskiemu swoje udziały w Legii.

Kłopoty ze stadionowym bandytyzmem

Kłopoty ze stadionowym bandytyzmem nie są wymysłem Legii. Legia nie jest też jedynym klubem, który ma z tym kłopot. Aby przybliżyć czytelnikowi mentalność ludzi, którzy używają futbolu jako przykrywki dla wandalizmu i agresji, wystarczy przytoczyć przypadek zaprzyjaźnionych z Legią fanów drugoligowego holenderskiego ADO Den Haag. Na swoim stadionie wywiesili transparent z napisem "Pozdrowienia do więzienia. Pankov, Josue". To miało być wsparcie dla aresztowanych w Alkmaar graczy Legii.

Ultrasi mają własną etykę, nieprzystającą do stosowanej w cywilizowanym świecie. Dlatego tak trudno mi uwierzyć, że w Alkmaar kibice Legii byli wyłącznie grzecznymi i bogu ducha winnymi gośćmi.

Chodzi mi o to, by krzywda, która stała się Mioduskiemu, nie przysłoniła kontrowersyjnego kontekstu, w którym działa właściciel Legii. Zapewne Josue i Pankov będą teraz bohaterami kibiców z Łazienkowskiej. Ten kij ma jednak dwa końce. To nie jest tak, że piłkarze Legii mogą liczyć na wparcie fanów zawsze i wszędzie. Kilku poprzedników Josue i Pankova w warszawskim klubie zostało zdyscyplinowanych, czyli pobitych przez ultrasów, którzy uznali, że nie przykładają się wystarczająco do swojej pracy.

Wybrał sobie Dariusz Mioduski specyficzny sposób na biznes. Absolwent prawa na Uniwersytecie Harvarda, prezes grupy Kulczyk Investments miał pewnie spory wybór życiowych dróg. Postawił na Legię i ma to dobrą stronę. Im więcej normalnych ludzi w piłce, tym lepiej. Co nie zmienia faktu, że wciąż jest to jednak biznes obarczony ryzykiem.

Mioduski ofiarą złej sławy kibiców

Jeszcze raz podkreślę: nie usprawiedliwiam w żaden sposób agresji wobec prezesa Legii. Wydaje mi się jednak, że padł także ofiarą złej sławy kibiców z Warszawy i zbyt dużej tolerancji wobec stadionowych bandytów. Gdyby Mioduski wybrał się do Holandii na koncert, czy do teatru, niczym by mu to nie groziło. Co więcej: polscy kibice jeżdżą po świecie na zawody w skokach narciarskich, siatkówce, tenisie i innych dyscyplinach. I tylko piłka nożna daje alibi hordzie niszczycieli. Może to co spotkało Mioduskiego w Alkmaar jest pretekstem do postawienia pytania: „dlaczego?”.

. Co innego piłkarze: Josue i Radovan Pankov, którzy zostali zatrzymani i noc spędzili w holenderskim więzieniu. / Shutterstock

Dlaczego zaatakowanie policjanta na ulicy jest przestępstwem, ale już pobicie go pod stadionem traktowane jest inaczej? Dlaczego każdy bandyta zasługuje na odpowiedzialność za to co robi i tylko taki, który chowa się w piłkarskim tłumie, jest bezkarny i anonimowy? Mioduski z wyrzutem mówi o złym nastawieniu władz Alkmaar wobec kibiców Legii, tak jakby puszczał w niepamięć wszystkie tego powody. Zaprasza do Warszawy fanów AZ Alkmaar, by dowiedzieli się co to polska gościnność. Kilka razy zaznałem „gościnności” na stadionie przy Łazienkowskiej 3 i szczerze mówiąc, nikomu tego specjalnie nie polecam.

Stadion piłkarski wciąż jest miejscem, gdzie rządzą, wyżywają się i królują nacjonaliści. Jeśli liczymy na to, że opamiętają się sami, jesteśmy w grubym błędzie. Ci, którzy pobili holenderskiego policjanta chętnie skryją się za napadem na Mioduskiego. Czy zapamiętamy wyłącznie winy gospodarzy z pożałowania godnych zajść w Alkmaar?

Kadra bez Lewandowskiego

Na koniec zmiana tematu, ale w ramach tej samej dyscypliny sportu. Ze zdumieniem obserwowałem jak drastycznie spada ostatnio sympatia i podziw rodaków dla Roberta Lewandowskiego. Po porażkach drużyny narodowej w Kiszyniowie (2:3 z Mołdawią) i Tiranie (0:2 z Albanią), wybuchła dyskusja, czy nie czas pozbyć się z drużyny narodowej 35-latka, który w 144 meczach zdobył dla niej 81 goli. A przynajmniej pozbawić go funkcji kapitana.

Problem rozstrzygnął ślepy los. W meczu Ligi Mistrzów FC Porto - Barcelona Lewandowski doznał kontuzji, która wyklucza go z gry przeciw Wyspom Owczym i Mołdawii w eliminacjach Euro 2024. W swoim selekcjonerskim debiucie Michał Probierz musi radzić sobie bez kapitana. Polska kadra stoi pod ścianą: ma wygrać wszystkie mecze do końca eliminacji - także w listopadzie z Czechami. Rzecz jasna strata Lewandowskiego nie zmienia faktu, że drużyna Probierza będzie faworytem dwóch najbliższych spotkań. Nowy selekcjoner musi poszukać jednak nowych liderów. Chcieliśmy kadry bez Lewandowskiego? To mamy.