MAŁGORZATA CHŁOPAŚ: Jakie jest według pana idealne życie?
TOMASZ MAJEWSKI:
Takie, w którym robi się to, co lubi, i jeszcze na tym zarabia. Jestem coraz bliżej tego ideału.

Zarobione pieniądze szybko pan wydaje czy raczej inwestuje?
Nie są to jakieś kosmiczne pieniądze, ale tak czy owak nie powinny leżeć i na siebie nie zarabiać. Odkładam na lokaty, fundusze inwestycyjne, i tak to sobie spokojnie rośnie. Czy ich posiadanie daje mi szczęście? Na pewno lepiej je mieć, jednak gdy byłem bardzo biednym człowiekiem, też czułem się szczęśliwy.

Reklama

Pchanie kuli nie jest zbyt medialną dyscypliną.
I raczej nigdy nie będzie. Może to i dobrze? Niemniej mi udało się zaistnieć, a mała popularność tego sportu, jak widać, nie była żadną przeszkodą.

No właśnie. Zewsząd spogląda pan na świat z plakatów.
Dziwne uczucie, ale już się przyzwyczaiłem. Cieszę się, że udało mi się znaleźć sponsora, że dzięki Orlenowi mam szansę. Traktujmy lekkoatletykę jako całość. To na pewno dobry produkt marketingowy, ale nie na tyle rozpowszechniony w naszym kraju, by w grę wchodziły tu olbrzymie pieniądze. Zresztą tak jest na całym świecie. Jedynie Usain Bolt lada chwila podpisze największy w historii kontrakt marketingowy. Może słabość lekkoatletyki na tym polu bierze się z faktu, że nie tak znowu wielu ludzi ją uprawia? No, ale dzięki ostatnim sukcesom i w Polsce zaczyna coś się dziać. W porównaniu z tym, co było jeszcze 5, 6 lat temu, różnica jest ogromna.

Reklama

To prawda, że nudzi się pan podczas konkursów?
Może nie to, że się nudzę, ale jestem na tyle spokojny, że mógłbym robić w tym czasie coś innego. Lubię popatrzeć, co się dzieje z boku. W pewnym momencie mojej kariery przestałem się czymkolwiek denerwować, a już w szczególności pchaniem, które przecież sprawia mi przyjemność. Wcześniej miałem dobre starty, ale często knociłem na ważnych imprezach. Teraz już mi się to nie zdarza. Dorosłem, mam dystans.

A gdzie w tym wszystkim dreszczyk emocji?
Jest, jest. Wszystkie życiówki zdobyłem przecież na największych imprezach, ich atmosfera mi pomaga. Jestem już tak blisko granicy moich możliwości, że muszę mieć ekstremalne warunki, by zbliżyć się do najlepszych wyników. To musi być gra o najwyższą stawkę, bym się na tyle zmotywował, żeby pchnąć jeszcze dalej, dać z siebie jeszcze więcej.

Czytaj dalej >>>

Reklama



Ile jeszcze może pan pchnąć?
Kiedyś myślałem, że jak pchnę 22 metry, to będzie: „aj Jezus Maria!”. Teraz myślę, że dam radę i jeszcze ciut dołożę. Ile? 30, może 40 centymetrów. Mam się jeszcze w czym poprawiać. Większość konkursów wygrywa się w głowie, a mi udało się w niej wszystko poukładać.

Tak samo poukładany jest pan w życiu?
Sukces w sporcie bierze się z regularności. Na co dzień żyję jednak w straszliwym bałaganie. Nie planuję życia jak treningu, z dwuletnim wyprzedzeniem. Nie znaczy to, że w życiu jestem zupełnie inny niż w kole. Wprost przeciwnie – tak samo spokojny.

I niekonfliktowy. Czy może jednak na zawodach dochodzi do kłótni?
Spięcia bywają. W czasie zawodów czasem odzywamy się do siebie z Christianem Cantwellem w niezbyt miłych słowach, ale to są emocje, walka. W rzeczywistości przyjaźnimy się, chodzimy na piwo. U nas nie ma wrogów, nie ma konfliktów. To się zdarza w innych sportach. My jesteśmy normalnymi ludźmi.

Bez cienia gwiazdorskich nawyków, odwrotnie do – na przykład – piłkarzy...
Piłkarze to na szczęście margines sportu. Dla polskich piłkarzy mam bardzo mało szacunku. Dla mnie większość to wałkonie, rzadko znajduje się tam ktoś wartościowy, jeśli już, to bramkarze. W polskiej piłce musi być chyba chory system szkolenia. W każdej dyscyplinie dziecko, przychodząc na trening, uczy się dobrych rzeczy. W piłce niestety nie. W piłce można się nauczyć obijać, oszukiwać i udawać. Oczywiście w Europie jest trochę inaczej. Zdarza mi się oglądać Ligę Mistrzów, bo jest tam na co popatrzeć. Oglądanie polskiego futbolu to jednak strata czasu.

A co fajnego jest w kuli?
To sport dla prawdziwych facetów. Tu spotykają się wielcy, silni atleci, biorą kulę i patrzą, który z nich jest najlepszy, najszybszy, najsilniejszy. Pchanie kuli nie jest dla wszystkich, samym talentem nie można u nas wiele zdziałać. Ludzie nie doceniają tego sportu, bo nie mają z nim kontaktu. Jeśliby mieli, to wzięliby kulę w ręce, zobaczyli, jaka jest ciężka, i być może docenili. Boomu na kulę nie przewiduję. Prędzej na inne lekkoatletyczne dyscypliny, ale nie będzie to łatwe, bo jeśli patrzeć przez pryzmat Warszawy, to z obiektami z roku na rok jest gorzej. Kluby upadają, nie ma gdzie trenować. PZLA, jak większość polskich związków sportowych, nie jest organizacją z prawdziwego zdarzenia, na miarę XXI wieku. Mam nadzieję, że kiedyś będzie działać profesjonalnie.

Dla pana jednak mijający rok był bardzo udany?
Zdecydowanie najlepszy w mojej karierze! Zdobyłem praktycznie wszystko, co było do zdobycia – mistrzostwo Europy, wicemistrzostwo świata, poprawiłem życiówkę na świetnym poziomie. Tylko tego mistrza zabrakło. Ale i tak jestem przeszczęśliwy.

Pewne jest, że motywacji panu nie zabraknie. Trzeba pokonać Cantwella...
Zdobyłem już wszystko poza mistrzostwem świata. Gdyby mi się udało, byłbym pierwszym kulomiotem, który wygrał i olimpiadę, i MŚ. Nie udało się. Wciąż mam o co walczyć. Chcę zdobyć jeszcze kilka medali, pchnąć powyżej 22 metrów, obronić mistrzostwo olimpijskie, co nie udało się nikomu od 50 lat. Walka z Cantwellem nie będzie łatwa. Do tej pory miałem nad nim przewagę psychiczną, ale trzeba przyznać, że teraz Christian bardzo się pod tym względem wzmocnił. Potencjał miał od wielu lat, ale często knocił na dużych imprezach. W zeszłym roku zaczął jednak pokazywać, na co go stać, i wykorzystywać przewagę siłową. Przecież on już w 2003 roku pchnął 22,5 m. To wynik, którym wygrywa się każdą imprezę, tymczasem Cantwell dopiero w tym roku został mistrzem świata.

Wasza rywalizacja z Berlina została okrzyknięta pojedynkiem roku.
Szkoda jedynie, że nie był to pojedynek wygrany przeze mnie. Ważne jednak, że pokazaliśmy, iż kula może być i ciekawa, i emocjonująca, i trzymająca w napięciu do ostatniej chwili.