Opuszczają spodenki i obsikują boisko, posypują je podejrzanym proszkiem, nacierają się trawą, rozbijają jajka na murawie - takie scenki zobaczyć można na afrykańskich stadionach przed meczem piłki nożnej. Żeby wygrać, prawdziwi sportowcy gotowi są uciec się do wszystkiego: najbardziej wyszukanych rytuałów, czarnej magii, astrologii...

Reklama

Okazuje się, że europejscy i południowoamerykańscy piłkarze i trenerzy wcale nie muszą mieć kompleksów wobec Afrykańczyków, jeśli chodzi o uprawianie meczowej magii. Argentyński bramkarz Sergio Goycochea (specjalność: obrona karnych) zapisał się w annałach tym, że przed serią strzałów zwykł sikać pod bramką. Inni praktykują zaklinanie bramki, piłki, ochraniaczy i czego się da znacznie wcześniej, często już podczas zgrupowania. Liczy się wszystko: wybór hotelu, sposób wstawania z łóżka, odpowiednie potraktowanie zarostu (jedni golą, inni wręcz przeciwnie).

Potem są rytuały w szatni. W 1982 roku w Hiszpanii idący na mistrza Włosi tworzyli niecodzienny krąg: Bruno Conti klękał na środku, a pozostali zawodnicy kładli mu ręce na głowie. Conti rzucał hasło: "kto miga się od walki…", a kompani kończyli: "ten jest wielkim sk…". Oczywiście rzecz po włosku ma swój rytm, no i rymuje się, gdzie trzeba.

Trudno znaleźć bardziej przesądnego niż Włoch Europejczyka, również wśród kibiców. Zasiadając na trybunach rzymskiego Stadio Olimpico nieraz widziałam dystyngowanych panów łapiących się za krocze, kiedy przeciwnik szalał pod bramką (działa na zasadzie naszego niemalowanego drewna). Nie mniej ważne są rozmaite śluby, przyrzeczenia, zakłady, szczególnie rozpowszechnione w Rzymie. Słyszałam o kibicu Lazio, który po derbach Rzymu wrócił ze stadionu na Zatybrze (ładnych parę kilometrów) w samych slipkach. Po ostatnich (grudniowych) derbach, wygranych przez Lazio 3:0, trener biancocelestich Delio Rossi rozebrał się i skoczył do fontanny. Tak wypełnił obietnicę złożoną znanej fance Lazio, siostrze Paoli.

Reklama

Włosi wiedzą, że z tego rodzaju postanowień trzeba się skrupulatnie wywiązać - tacy Argentyńczycy na przykład zgrzeszyli zaniedbaniem i teraz nieodbyta w 1986 r. dziękczynna pielgrzymka mści się na wynikach. Po berlińskim triumfie Włochów ci, co mieli obciąć włosy, z radością nadstawili głowy (Włosi dopełnił rytuału na jedenastym metrze boiska, jeszcze przed dekoracją). Gattuso, który obiecał spoliczkować Lippiego, uczynił to z taką zapalczywością, że trenerowi spadły okulary.

Bywają też obietnice obciążone znacznie większym ryzykiem. Przed mundialem w 1982 roku jedno z włoskich centrów handlowych rzuciło swoim klientom wyzwanie: "Jeśli wygra Italia, wygrasz telewizor". I rzeczywiście: kto kupił odbiornik przed rozpoczęciem rozgrywek, otrzymał po finale zwrot gotówki. Z podobną inicjatywą wyszła w ubiegłym roku pewna sieć RTV - tyle że tym razem wydaną na telewizor kwotę klienci mogli odebrać w sprzęcie.

Niezwykle ważną rolę w zaklinaniu losu odgrywają analogie historyczne. Podczas niemieckiego mundialu Włosi przypomnieli sobie wszystkie możliwe zbiegi okoliczności, włącznie z tym, że na zwycięskich mistrzostwach w 1982 r. król strzelców Paolo Rossi odblokował się dopiero w piątym meczu - jak Luca Toni. Sam Rossi zauważył, że 24 lata wcześniej Włosi też grali w półfinale z drużyną reprezentującą kraj papieża. Oba mecze - i z Polską, i z Niemcami - wygrali 2:0. Najbardziej wstydliwa analogia: skandale korupcyjne poprzedzające zdobycie tytułów. Najzabawniejsza: pewien kibic, który podczas finału w Hiszpanii spadł z krzesła, raniąc się w głowę, zobowiązał się powtórzyć po latach całą akcję.

Reklama

Jedną z najbardziej przesądnych drużyn byli mistrzowie świata z 1966 r., Anglicy. Kapitan Bobby Moore zwykł krążyć po szatni z getrami w ręku, sprawdzając, czy koledzy założyli już swoje - zawsze musiał być ostatni. Nobby Stiles wcierał oliwę w tors, twarz i ręce, Jack Charlton kończył rozgrzewkę, wbijając piłkę do siatki. Zupełnie inną zasadę stosował po latach jego rodak Gary Lineker - podczas rozgrzewki nie strzelał na bramkę, żeby "nie marnować goli". W przerwie meczu zmieniał koszulkę tylko wtedy, jeśli zostawał z czystym kontem strzeleckim, w przeciwnym razie zatrzymywał ją na drugą połowę.

Prawdziwy dekalog stworzył ze swoich zabobonów szkocki bramkarz Alan Rough. Na jego 10-punktowej liście znalazły się m.in. takie zalecenia: zabierać ze sobą na boisko starą piłeczkę tenisową, w szatni używać wieszaka z numerem 13, w tunelu trzy razy odbić piłkę o ścianę, w czasie meczu regularnie wydmuchiwać nos…

Dziś jednym z najbardziej przesądnych Anglików jest John Terry: zawsze siada na tym samym miejscu w autokarze, przed meczem słucha zawsze tej samej płyty (Usher), a wkładając buty, trzykrotnie okręca kostkę sznurówką.

Wielu zawodników ma swoje ulubione numery - jak legenda brazylijskiej piłki Mario Zagallo. Miał obsesję na punkcie "trzynastki". Szczęśliwej trzynastki. Uznał ją za taką za sprawą żony, czcicielki św. Antoniego, którego święto obchodzone jest 13 czerwca. Trenerzy stosują sól, którą sypią pod bramkę (Oronzo Pugliese) i święconą wodę, którą skrapiają ławkę (Giovanni Trapattoni).

Argentyński szkoleniowiec Carlos Bilardo podczas MŚ w 1986 r. zabronił swoim podopiecznym jedzenia drobiu, bo kurczak w Ameryce Południowej kojarzy się z tchórzostwem. Przed pierwszym spotkaniem pożyczył od jednego z piłkarzy pastę do zębów - potem prosił o nią aż do zwycięskiego finału. Cztery lata później wystąpił na wszelki wypadek w tym samym krawacie. Niektórzy przywiązują się do "szczęśliwych" płaszczy (a potem, jak Renzo Ulivieri w Bolonii, noszą je nawet przy 30-stopniowym upale), inni - do nałożonych na lewą stronę slipków (Adrian Mutu). Uroda boiskowych ceremoniałów polega na tym, że są nieprzewidywalne: w 1998 r. Laurent Blanc dojrzał szczęście swojej drużyny w łysej głowie bramkarza Bartheza - z namaszczeniem całował ją przed każdym meczem.

Są wreszcie gwiazdy, horoskopy - do tych odwołał się przed ostatnim mundialem francuski selekcjoner Raymond Domenech, eliminując ze składu niektóre Skorpiony i Lwy. Pozostaje pytanie, czy to wszystko działa. Oczywiście! Dość przytoczyć przykład wielkiego Pelé: kiedyś podarował kibicowi swoją koszulkę, po czym zagrał słaby mecz, przegrał. Poprosił więc przyjaciela, żeby odnalazł hojnie obdarowanego kibica i poprosił o zwrot koszulki. Przed następnym spotkaniem przyjaciel dostarczył piłkarzowi trykot i rozradowany Pelé strzelił zwycięskiego gola. Jakież było jego zdziwienie, kiedy dowiedział się, że kibica nie udało się odnaleźć, a "magiczna" koszulka, dzięki której odzyskał swoją moc, była tą sprzed tygodnia - z przegranego meczu.

Z kolei bez amuletów nie wchodził na boisko legendarny kameruński bramkarz Thomas N’Kono. Ze starych sprawdzonych sposobów korzysta chętnie do dziś. Cztery lata temu słono zapłacił za swoje praktyki. Przyjechał z reprezentacją Kamerunu do Mali na półfinał Pucharu Afryki, jako drugi trener. Został jednak aresztowany, oskarżony o próbę sfałszowania wyniku. Korupcja sędziego? Układanie się z przeciwnikiem? Skądże! Zdaniem policjantów, którzy powalili Kameruńczyka na ziemię (nie szczędząc mu razów), złamał regulamin zawodów, ponieważ "próbował czarować". Fakt - N’Kono wykonywał podejrzane gesty, jakby chciał upuścić na trawę jakieś przedmioty. Na marginesie: Kamerun pokonał gospodarzy 3:0.