Dlaczego tak bardzo chce pan nadal biegać?
Bo bardzo mocno w siebie wierzę. W takiej sytuacji aż strach podjąć decyzję o zakończeniu kariery. Stać mnie jeszcze na wielkie wyniki. Największy sukces cały czas jest przede mną. Na pewno będę jeszcze biegał 800 m poniżej 1.44,00 min. Chcę to udowodnić sobie i innym. Ludzi wierzących w mój powrót jest tak mało, że są na granicy błędu statystycznego.

Skąd ta pewność? Przecież od czterech lat nawet nie zbliża się pan do światowego poziomu.

Zgadzam się, że trudno uwierzyć w to, co opowiadam. Ale ja znam siebie i wiem, że z powodu kontuzji i zwykłego pecha nie mogłem osiągnąć więcej. Teraz wyniki sprawdzianów mam porównywalne do tych z najlepszych lat. A jestem bardziej doświadczony, czyli mądrzejszy. Kiedyś wygrywałem werwą, młodością, trochę szaleństwem. Dzisiaj stawiam na doświadczenie. Wreszcie nic nie boli i spokojnie sobie trenuję. Przeżywam drugą młodość.

W 2001 roku był pan gwiazdą, a potem zniknął.
Cztery lata nie mogłem normalnie trenować. Ból pięty mijał, a po tygodniu wracał i na dwa tygodnie musiałem przestawać trenować. I tak w kółko. W mojej konkurencji tak się nie da. Te braki treningu są nie do nadrobienia. To było jak budowanie zamków na piasku. W dodatku rok temu złamałem lewą piszczel. I nawet o tym nie wiedziałem. Ból był podobny do zapalenia okostnej, na co nie ma leków. Taki ból trzeba wybiegać i koniec. Więc biegałem, ale bolało coraz bardziej. W końcu zacząłem jechać na lekach przeciwbólowych. To zrujnowało moją wytrzymałość, miałem czasy jak junior, w okolicach 1.48,00. Ale ja wiedziałem, że jestem przygotowany na więcej.

Mógłby pan rzucić sport z dnia na dzień i zająć się czymś innym?
Studiowałem informatykę i ekonometrię, do magisterium brakuje mi jednego semestru. Według mnie ze znalezieniem pracy nie miałbym żadnych problemów. Byłby tylko jeden minus - zaczynałbym od zera. A w sporcie mam już nazwisko.

Sprzedał pan mieszkanie w Krakowie i przygotowuje się pan za własne środki.
Nie mam i nigdy nie miałem postawy roszczeniowej. Sukcesy odnosiłem 5 lat temu. Polski Związek Lekkiej Atletyki nie będzie płacić zawodnikowi za jakieś zasługi z minionej ery. I tak miałem nad sobą parasol ochronny przez dwa czy trzy lata. Teraz też nie powiedzieli mi, że to koniec. Jeżeli coś latem osiągnę, mamy wrócić do rozmów. Pomaga mi też klub Lubusz Słubice, a z PZLA dostałem trzy obozy krajowe.

Ile kosztują pana te przygotowania?
Oceniam, że będzie to 30, może 40 tys. zł na sezon. Tyle można zarobić na jednym dobrym, no bardzo, bardzo dobrym mityngu. Nie biegam dla idei. Zwyczajnie inwestuję w siebie i liczę na zwrot kosztów. Wiem, że sport to najlepszy i najszybszy sposób na zarobienie pieniędzy. Jeżeli jest się 10 lat w czołówce światowej, nawet nie tej ścisłej, to da się żyć. A nawet odłożyć na życie po życiu.

Szukał pan sponsora?
Nie. Jestem u progu sezonu i nie wiem, co mogę sponsorowi zaoferować. Powiem też jako ekonomista - moja wartość może podczas sezonu znacznie wzrosnąć, więc po co teraz podpisywać jakąś umowę.

Od kilku dni jest pan na zgrupowaniu w RPA. Dlaczego tam?
Bo tu są góry, bez których średnio- i długodystansowcy nie przygotują się do sezonu. Na dodatek jest tu gwarancja dobrej pogody. Ostrzymy formę, bo z formą jest jak z rzeźbą. Najpierw jest bryła, którą trzeba uformować. Wiosną objętość treningu jest jeszcze duża, trzeba nabijać kilometraż. Ale powoli ją zmniejszamy, żeby w maju mieć pierwszy szczyt formy.

Do RPA wyleciał pan w Wielki Piątek. Jak wyglądały pana święta?
Lidka Chojecka poleciała tam wcześniej i dostałem od niej polecenie, że mam przywieźć białą kiełbasę. Byliśmy nawet w jedynym w okolicy rzymskokatolickim kościele. Od czasów juniorskich nie spędzałem świąt wielkanocnych w domu, więc to już ponad 10 lat. Przyzwyczaiłem się. Taki zawód. Treningi to moje życie. Niedawno były moje urodziny, ale nie miałem czasu na imprezę. Nie pamiętam nawet, kiedy ostatni raz bawiłem się w moje urodziny.