Partner merytoryczny: Sports.pl

PRZEGLĄD SPORTOWY: Władysław Kozakiewicz miał 27 lat, gdy ustanowił rekord świata w skoku o tyczce 5,78 m. Pan ma dopiero 22 lata i już mu się udało przeskoczyć Kozakiewicza o dwa centymetry. To chyba dobra wróżba...

Reklama

ŁUKASZ MICHALSKI: Na pewno. Skoro wspomniał pan o Kozakiewiczu, właśnie jego cenię najbardziej, obok Siergieja Bubki, pośród dawnych mistrzów tyczki. Gdy oglądam filmy, pokazujące jak skakał, dostrzegam ze zdumieniem, jak wspaniałą miał technikę. Poza tym ogromnie mi zaimponował pamiętnym gestem na igrzyskach olimpijskich w Moskwie.

PS: Kozakiewicz wysoko skakał w konkursie rozegranym kiedyś pod Wieżą Eiffla w Paryżu, a pan w tym mieście odniósł właśnie życiowy sukces.

Jestem bardzo dumny z trzeciego miejsca z wynikiem 5,70 w mityngu Areva na Stade de France. Był to mój debiut w Diamentowej Lidze IAAF. Obsada konkursu była godna mistrzostw świata. Skakał złoty medalista z Berlina, mistrz olimpijski z Pekinu Australijczyk Steve Hooker oraz najlepsi tyczkarze amerykańscy i francuscy. A warunki atmosferyczne były wyjątkowo trudne. Zwłaszcza dla mnie, jako zawodnika praworęcznego, bo silny boczny wiatr wiał właśnie z prawej strony. Hooker miał ogromnego pecha. Gdy tylko stawał na rozbiegu, podmuchy akurat się wzmagały i Australijczyk strącił poprzeczkę trzy razy już na pierwszej wysokości 5,40. Ja miałem trochę więcej szczęścia, choć tego dnia czułem się fatalnie. W porównaniu z mistrzostwami Polski w Bielsku-Białej, gdzie udało mi się skoczyć 5,80, byłem w dyspozycji najwyżej na 50 procent.

PS: Startując na pół gazu pokonał pan wielu znakomitych tyczkarzy. Lepsi okazali się tylko brązowy medalista MŚ Renaud Lavillenie z Francji i czwarty zawodnik konkursu olimpijskiego w Pekinie Derek Miles z USA.

Oni dwaj oraz Ukrainiec Maksym Mazuryk, który skoczył tyle samo co ja, trafiali w Paryżu na takie momenty, kiedy wiatr nie przeszkadzał. Cóż, tyczka to loteria. Jestem bardzo zadowolony z występu. Przy takim dopingu, jak na Stade de France, nie skakałem jeszcze nigdy. Zarobiłem też niezłe pieniądze - 4000 dolarów. Czuję wdzięczność dla Przemka Czerwińskiego, który jako bardziej doświadczony zawodnik był dla mnie przewodnikiem.

Reklama

PS: Kiedy zaczęła się pana tyczkarska przygoda?

Miałem trzynaście lat, gdy tata, który jest trenerem lekkoatletyki, zabrał mnie latem na obóz do Spały i tam spróbowałem skoku o tyczce, pod okiem czołowego bydgoskiego specjalisty Romana Dakiniewicza. Od razu spodobała mi się ta trudna konkurencja, w której trzeba się wykazać wszechstronną sprawnością fizyczną. Pewnie mam ją po rodzicach, którzy są absolwentami AWF. Oni zresztą wcale mnie nie namawiali do uprawiania sportu, powtarzając często, że sport to zdrowie... stracone. Ja jestem jednak entuzjastą tyczki, trening sprawia mi ogromną przyjemność. W czasach szkolnych ilekroć miałem słabsze oceny, rodzice kładli mi szlaban na sport. Musiałem nadrabiać zaległości w nauce. Stawałem na głowie, żeby pozwolili mi wrócić na stadion.

PS: W tej chwili pana trenerem w Zawiszy Bydgoszcz jest po części tata Włodzimierz Michalski, a po części Dakiniewicz. Jaki jest udział każdego z nich?

Od kilku lat trenuję w 90 procentach pod okiem taty, ale pan Dakiniewicz przychodzi zawsze, żeby udzielić nam rad w sprawach technicznych. Tata przez wiele lat był trenerem skoku wzwyż i prowadził m.in. Jarosława Kotewicza. Teraz zaspokaja sportowe zachcianki syna, no i córki, bo moja młodsza siostra Joanna również trenuje tyczkę. Ma rekord życiowy 4,00 m. Trochę się dziwię, że zrezygnowała z siatkówki, w której aspirowała już do reprezentacji Polski kadetek. Ale to jej wybór.

PS: Czy cała rodzina Michalskich to sportowcy?

Niezupełnie. Starsza siostra Eliza jest anglistką, a starszy brat Adrian - akustykiem w operze bydgoskiej. Właśnie on sprawił, że stałem się jej bywalcem. Gdy obejrzałem cudowny spektakl, jakim była operetka „Zemsta nietoperza" Johanna Straussa, nie mogłem wyjść z podziwu. Teraz najczęściej bywam na spektaklach operowych, bo operetka trochę wyszła z mody.



PS: Zaliczył pan już połowę trudnych studiów medycznych. Skąd wzięło się zainteresowanie tą dziedziną?

Tata prowadzi zajęcia wychowania fizycznego ze studentami bydgoskiej akademii medycznej. Zabrałem się z nimi na spływ kajakowy i nasłuchałem się opowieści o ich specjalności. To skłoniło mnie, żeby pójść w ich ślady. Studia pochłaniają mi dużo czasu. Nie mogę nawet marzyć o indywidualnym toku nauczania. Muszę uczęszczać na wszystkie zajęcia. Po uzyskaniu dyplomu chciałbym zostać chirurgiem.

PS: Co w pana życiu jest istotniejsze - skakanie o tyczce czy bycie lekarzem?

Kocham tyczkę, ale medycynę stawiam na pierwszym miejscu. Ona jest dla mnie najważniejsza.

PS: Czy w nadchodzących mistrzostwach Europy w Barcelonie spróbuje pan pobić rekord Polski?

Wiem, że stać mnie już na poprawienie osiągnięcia Mirosława Chmary 5,90, ale stając do kolejnych konkursów, nigdy nie myślę o biciu rekordów. W Barcelonie, tak jak w Paryżu, dużo będzie zależeć od warunków atmosferycznych. Mam niewątpliwie szanse na medal, ale wielkim faworytem będzie tam Lavillenie. Muszę się też liczyć z jego rodakiem Romainem Mesnilem oraz z tyczkarzami niemieckimi, zwłaszcza z Malte Mohrem i Raphaelem Holzdeppe. Oby tylko moje tyczki doleciały na czas, bo z tym są nieustanne kłopoty. Kiedy startuję bliżej, cały pakiet tyczek wiozę na dachu forda mondeo. Do Barcelony nie wyprawię się jednak samochodem.

>>> Czytaj także: Małachowski: Na razie jadę na kulkach