Na rozkładówce "L’Equipe" Frederic Michalak. W całej Francji mnóstwo bilboardów, a na ulicach rozśpiewane tłumy kibiców z całego świata. Właściciele pubów przygotowani na każdą okazję i serwujący klientom tylko piwo z kraju, który właśnie zwyciężył. No i stoiska z pamiątkami, z których oprócz jajowatych piłek po 40 euro najszybciej znikały w pierwszej fazie turnieju ponad dwa razy droższe czarne koszulki Nowej Zelandii, będącej dla rugby takim zespołem, jak Brazylia dla kibiców piłkarskich. Zespołowi "All Blacks" po prostu wypadało kibicować.

Reklama

Oczywiście do czasu, gdy w ćwierćfinale walczyć musiał z Francją. I przegrał, ku ogromnemu szczęściu gospodarzy. "To zwycięstwo można porównać do triumfu naszych piłkarzy w finale mistrzostw świata w 1998 roku" - mówił szczęśliwy prezydent Nicolas Sarkozy, który postanowił zrobić trenera reprezentacji ministrem sportu. Kilka dni później Francja zalała się łzami, gdy w półfinałowym starciu z Anglią jej rugbyści nie zdołali zatrzymać wspaniałego Jonny’ego Wilkinsona.

"Mój rozwód nie jest problemem. Najbardziej boli to, że Francja przegrała z Anglią walkę o awans do finału mistrzostw świata" - skomentował Sarkozy. Patrząc, jak prezydent przeżywał każdy mecz swoich rodaków, brzmi to wiarygodnie. Potem problemem stała się jeszcze klęska zmęczonych Francuzów w meczu o trzecie miejsce. Potężni Argentyńczycy tradycyjnie płakali jak bobry słuchając swego hymnu przed meczem, by półtorej godziny później cieszyć się z brązowych medali.
Francuzi przegrali grę o medale, ale mają na pocieszenie zyski z turnieju szacowane na 250 millionów euro.

Nad Sekwanę przybyło ponad 350 tysięcy kibiców, a cały kraj oszalał na punkcie rugby. Charyzmatycznego, długowłosego Sebastiena Chabala rodacy nazywają "Jezusem" lub "Atillą", a dzieci w szkołach chcą nauczyć się Haki, wojennego tańca Maorysów, wykonywanego przez reprezentację Nowej Zelandii przed każdym meczem. "Zniszczymy cię, połamiemy twoje kości. A nasze kości będą jak ze stali" - śpiewają gromkim chórem uderzający się w łokcie i kolana zawodnicy "All Blacks". Publiczność na stadionach zamiera, a rywale udają, że wytrzymują mordercze wręcz spojrzenia Nowozelandczyków.

Reklama

Francuzi naprawdę wytrzymali, nie dali się przestraszyć. Ale Haka i tak pozostanie najsłynniejszym ze sportowych rytuałów świata. A Chabal i Michalak (jego dziadek pochodził z Polski) najsłynnieszymi obecnie sportowcami nad Sekwaną. "Jestem taki szczęśliwy. Nie wiem, jak powstrzymać łzy. Pokazaliśmy naszemu narodowi, że może być z nas dumny" - szlochał po finałowym spotkaniu Bryan Habana, jeden z największych gwiazdorów turnieju o Puchar Świata. To on kilkoma wspaniałymi rajdami wprowadził RPA do finału, co było tym ważniejsze dla jego kraju, że Habana ma ciemny kolor skóry. Gdy RPA po raz pierwszy zdobyło Puchar Świata w 1995 roku, po finale z Nową Zelandią, główne trofeum - Puchar Williama Webba Ellisa, wręczał swoim rodakom, ubrany w reprezentacyjną koszulkę, Nelson Mandela.

Ciemnoskóry prezydent nie krył wzruszenia, a całą ceremonię wielu uznało za jeden z symbolicznych końców epoki apartheidu. "Rugby jednoczy nasz kraj" - ogłaszał wtedy Mandela. Teraz nie mniej wzruszony był Thabo Mbeki, obecny premier RPA, który do Francji przybył wraz z połową rządu - pisze DZIENNIK.

Habana to najszybszy obecnie skrzydłowy świata - biegnąc na sto metrów potrafi osiągnąć czas poniżej 11 sekund. W kwietniu rywalizował nawet z... gepardem. Przegrał nieznacznie. 30 metrów przewagi, jaką dostał na starcie, nie wystarczyło. Na rywali najczęściej wystarcza - we Francji Habana wyrównał właśnie należący do słynnego Jonaha Lomu rekord ośmiu przyłożeń w turnieju o Puchar Świata. Ostatnie zanotował w półfinałowym boju z Argentyną.

Reklama

Po sobotnim finale rękę ściskali mu angielscy książęta Harry i William, premierzy Wielkiej Brytanii i Francji. Zwycięstwo RPA 15:6 nad broniącą tytułu Anglią, oznaczało, że Habana znalazł się na szczycie. A gdy rodził się w 1983 roku perspektywy miał kiepskie...

Rugby to sport inny niż wszystkie. Pozornie stworzony dla umięśnionych brutali, a jednak taki, w którym fair play i szacunek dla rywala to pojęcia elementarne. Zdaniem niektórych mało medialny, wręcz nudny, a przyciągający na stadiony i przed ekrany telewizorów trzecią co do liczebności widownię na świecie. Zaraz po igrzyskach olimpijskich i piłkarskich mistrzostwach świata. Dramatyczny półfinał Anglia - Francja oglądało 12,5 miliona Anglików, dając ITV 51-procentowy udział w rynku! Dwa ostatnie kopnięcia Jonny’ego Wilkinsona, zapewniające Wyspiarzom zwycięstwo 14:9 i awans do finału, mogło śledzić na żywo nawet 15 milionów rodaków i miliardy ludzi na całym świecie. Właśnie dlatego wzrosły szanse Wilkinsona na to, by stać się już po raz drugi "osobowością roku" w swoim kraju. Przed turniejem bukmacherzy płacili za to 20-1.

Teraz notowania wynoszą 3-1. "Jeśli ktoś mówi, że rugby jest mało popularne, niech spojrzy, co się dzieje, jak Jonny wychodzi na ulicę. Nie może przejść 10 metrów, by nie proszono go o autografy" - śmieją się koledzy z reprezentacji. "Pan Wilkinson dał naszemu krajowi wiele radości. Jest wspaniałym człowiekiem, wzorem do naśladowania" - mówiła Królowa, wręczając Jonny’emu tytuł szalchecki, po tym, jak genialnym kopnięciem jajowatej piłki z tzw. drop-gola (rzucana z ręki piłka w momencie strzału musi dotykać ziemi) w ostatniej minucie dogrywki zapewnił Anglii zwycięstwo w finałowym meczu poprzednich mistrzostw świata, w 2003 roku. Od tamtego czasu miał wiele kontuzji (nie unika twardej walki, nie jest chronionym przez znacznie większych kolegów gwiazdorem) i czasu, by... nauczyć się grać na fortepianie oraz gitarze. Ale teraz znów wrócił do zespołu. I był bliski zapewnienia swoim rodakom drugiego z rzędu triumfu.

Wilkinson już wcześniej zasłużył na pochwały. Zaraz po kontuzji pomógł Anglikom wyjść z grupy i pokonać Wyspy Tonga. To państewko, liczące 102 tysiące obywateli, bliskie było upokorzenia mocarstwa. Rządzący tam Król George Tupou V już podobno marzył o gratulacyjnym telegramie od brytyjskiej królowej. Bo wszystkie władze, tak mocarstw, jak i malutkich państewek, lubią być na ustach wszystkich. Rugby stwarza takie możliwości.

"Występ Anglii w Pucharze Świata i finał z RPA, choć przegrany, był inspiracją dla milionów moich rodaków" - mówił patetycznie brytyjski premier Gordon Brown. "Zwycięstwa nad Australią i Francją na zawsze pozostaną w naszej pamięci. Kraj jest z was dumny" - mówił do swoich zawodników po finałowej porażce. Zresztą Anglicy mieli pretensje o ten mecz. Zwłaszcza sporną sytuację z 43. minuty, gdy po 180 sekundach oglądania powtórek sędzia nie uznał ich przyłożenia ("Okradł nas z mistrzostwa" - pisały angielskie brukowce).

"Zasłużyliśmy na triumf" - mówił smutny, ogromny Phil Vickery, kapitan Anglii, który w finale grał mimo bólu. Wcześniej przeszedł trzy operacje kręgosłupa, a jeszcze niedawno marzył, by mieć siłę podnieść z łóżeczka swą kilkumiesięczną córeczkę. Smutną minę miał też Wilkinson - a raczej sir Jonny Wilkinson. Jego dochody z umów reklamowych, wynoszące 5 milionów funtów raczej nie spadną, ale marzył o obronie mistrzostwa.

Tym bardziej, że w tym roku w Anglię nie wierzyła nawet tamtejsza federacja, nie ubezpieczając się na wypadek konieczności wypłaty 2 milionów funtów premii za mistrzowski tytuł. Faworyci byli inni, a najwięksi to oczywiście Nowa Zelandia, Australia i RPA. Trzy kraje, w których obowiązuje zasada, że nie powołuje się do reprezentacji graczy, występujących poza granicami kraju. "Nie możemy dać im 300 tysięcy euro rocznie za grę, a chcemy by zostali w kraju. Dajemy więc to, co mamy najcenniejszego, możliwość gry w kadrze" - wyjaśniają. Oni wiedzą, że zdobycie Pucharu Świata gwarantuje sportową nieśmiertelność.

Rugby w Polsce:
Polscy rugbyści na takie zainteresowanie polityków i mediów nie mogą jeszcze liczyć, choć ich mecze też dostarczają wielu emocji. Na ligowych spotkaniach na Wybrzeżu, czy w Łodzi jest regularnie ponad 2 tysiące osób. Mogą oni obejrzeć walkę na pograniczu brutalności, gdy zawodnikom zdarza się uderzyć rywala w twarz, a zaraz po końcowym gwizdku... tzw. trzecią połowę. Niepisana zasada polskiego rugby mówi, że zwycięzcy i pokonani spotykają się po meczu na piwie.
Polacy nie mogą liczyć na takie zarobki jak Wyspiarze, ale dostają często stypendia, będące dla nich dodatkiem do pensji w pracy. Ci, którzy wyjechali pracować do Anglii lub Irlandii, stali się wartościowymi zawodnikami nawet w drugich ligach, zyskując równocześnie wielki szacunek miejscowych. Bo na Wyspach rugby jest jak religia.

Co to jest rugby?
Rugby narodziło się w 1923 roku, gdy młody chłopak William Webb Ellis (to jego imię nosi dziś Puchar Świata) wziął piłkę w ręce i pobiegł z nią za linię końcową. Rzecz działa się podczas piłkarskiego meczu w szkole w miasteczku o nazwie Rugby. Potem zasady gry skodyfikowano, a jajowaty kształt nadał piłce Richard Lindon, szewc z... Rugby rzecz jasna.




Zasady punktowania są proste: za przeniesienie piłki i położenie jej za linią końcową rywala przyznaje się 5 punktów. Potem można zdobyć jeszcze 2 za tzw. podwyższenie, czyli kop z ziemi między dwa słupy, ponad poprzeczką (bramka ma kształt litery H). Punkty można też zdobyć kopiąc z akcji (tzw. drop-gol) lub z karnego. Za takie strzały przyznaje się po 3 punkty, jeśli piłka przeleci między słupami, nad poprzeczką.

Kluczową zasadą dla rugby jest ta, że nie wolno podawać piłki ręką do przodu (dozwolone są jedynie kopnięcia), a tylko do tyłu. Atakować (w rugby nazywane jest to szarżą) można rywala od linii barków w dół i to tylko tego, który ma piłkę.