Kiedy Athletic przyjeżdża do Madrytu, kibice gości muszą się nasłuchać. Fani Realu najpierw skandują „E Viva Espana!”, a potem zaczynają skakać i śpiewają: „kto się nie rusza, jest pieprzonym Baskiem”. Nie rusza się tylko jeden mały sektor. W nim, wśród portretów bohaterów ETA, palą się flagi Hiszpanii.

Reklama

Skąd ta atmosfera nienawiści? Niby wszystko jasne. Kiedy generał Franco rządził Hiszpanią, Real był ekipą „rządową”. Wielu ludzi nienawidziło Królewskich za to, co Franco reprezentował. Dzisiaj, zamiast Franco, na mecze Realu przychodzi król Hiszpanii, który także nie chce, aby Baskonia, czy Katalonia odłączyły się od kraju. Nacjonalizm nie jest jednak wcale najważniejszy. Zdaniem Mirosława Trzeciaka, który grał w Osasunie Pampeluna, wina leży też po stronie mediów. Narodowa telewizja, z siedzibą w Madrycie, pokazuje głównie mecze Realu, inne kluby ignoruje nawet w dłuższych serwisach informacyjnych. Jeśli Athletic wygra z Królewskimi to nie dlatego, że grało dobrze, tylko że Real grał słabo. Powoduje to wzrost popularności telewizji lokalnych, a co za tym idzie - wzrost regionalnych nacjonalizmów.

"Jesteśmy pewnego rodzaju katalizatorem. W naszym klubie ścierają się różnego rodzaju ideologie, ale Athletic zawsze będzie miejscem pokoju i harmonii" - powiedział kiedyś były prezes klubu z Bilbao Jose Maria Arrate. Prezesi Realu go wyśmiali. Niemal za każdym razem, gdy Królewscy przyjeżdżają na stadion Athletic, muszą uważać na swoje bezpieczeństwo. A to ktoś oberwie puszką, albo zapalniczką, a to zostanie zwyzywany, a to obrzucą klubowy autokar cegłami i ostrzelają go ze sprzętu do paintballa. Jak twierdzi Roman Kosecki, były piłkarz m.in. Atletico Madryt, nastroje na stadionie w Bilbao nieco by się uspokoiły, gdyby autonomiczne regiony, takie jak Kraj Basków, czy Katalonia, miały swoje piłkarskie reprezentacje z prawdziwego zdarzenia.

Na pewno nie spowodowałoby to wzrostu sympatii do Realu, ale faktem jest, że na towarzyskie mecze nieoficjalnych reprezentacji Katalonii i Kraju Basków przychodzi sporo ludzi. Drużyny te mogą występować jedynie w meczach towarzyskich. Zwykle gdzieś w okolicach Bożego Narodzenia, kiedy ludzie raczej nie myślą o piłce.

Reklama

Prezes Barcelony Joan Laporta zdaje sobie sprawę, że żadne protesty nie pomogą, rozpoczął więc pracę organiczną, od podstaw. "Powoli, powoli. Jak uświadomimy wszystkich, to jeszcze zagramy na mistrzostwach świata jako Katalonia" - przekonuje.

Do każdej umowy ze swoim piłkarzem dodaje klauzulę, w którym wymaga się od pracownika nauki języka katalońskiego. Przenosząc to na polski grunt, to tak jakby prezes Gryfu Wejherowo wymagał od nowopozyskanego Ślązaka czy Brazylijczyka nauki języka kaszubskiego. Nic dziwnego, że „klauzulę Laporty” wziął sobie do serca tylko Lilian Thuram, na co dzień bardzo mocno zainteresowany polityką. Francuz stara się rozmawiać po katalońskiu z Oleguerem, który hiszpańskiego się brzydzi, ale podobno kiepsko mu to idzie.

Prezes Athletic Fernando Garcia Macua nie musi stosować żadnych klauzul, bo w jego drużynie grają sami Baskowie - wychowankowie, albo piłkarze sprowadzeni z klubów z siedmiu prowincji Kraju Basków (czterech w Hiszpanii i trzech we Francji). O „czystość” Athletic dbają zwolennicy ETA. To podobno właśnie oni stali za niektórymi transferami Athletic Bilbao. Kibiców to nie interesuje, ale okrzyki „spadajcie do drugiej ligi”, jakie co kilka miesięcy słychać na Santiago Bernabeu, bolą ich tak samo, jak „E Viva Espana!”. Real nigdy nie musi walczyć o przetrwanie...