Powiedział pan, że na koncercie Dave'a Douglasa czuł się pan jak na meczu NBA. Przepraszam, ale co ma piernik do wiatraka?
Koncepcja kwintetów jazzowo koszykarskich jest jednym z tematów moich rozmów z Mirosławem Noculakiem, znanym trenerem i komentatorem koszykarskim. Rywalizację z parkietów NBA zawsze z lubością przyrównywaliśmy do atmosfery walki na scenie. Mirek żyje koszem, ale jest fanem jazzu z lat 50. i 60., od Mingusa, Monka do Coltrane'a i Davisa. Mirek ma swoje koszykarsko-jazzowe żarty, zmienia imiona zawodników, mówi np. nie Cuttino Mobley, a Hank Mobley, nie Vince Carter, a Ron Carter.

Reklama

Ale żeby od razu przyrównywać jazz do koszykówki?
Na parkiecie, jak na scenie, głównym elementem łączącym działania jest team spirit. Beatlesi byli Beatlesami, zespół Coltrane'a zespołem Coltrane'a, bo był team spirit. I na parkiecie, i na scenie jest lider. Ale sam lider nic nie wskóra. Jak niedawno Allen Iverson w '76ers. Taki Jordan dostosował się do kolektywu, potrafił grać zespołowo, na kogoś innego, a kiedy była potrzeba, brał odpowiedzialność na siebie. I taka jest rola lidera. Jazzowy lider też stara się promować nowych muzyków. Przecież Davis co dekadę miał nowy skład.

Grał pan w koszykówkę, czy jest pan teoretykiem?
Wywodzę sie ze sportowej rodziny. Kiedy Kijewski odchodził ze Spójni, mój brat był tam juniorem. Teraz jest skauterem, prowadzi bank informacji o przeciwnikach Prokomu. A ojciec grał w siatkówkę na poziomie pierwszej i drugiej ligi.

Od kiedy jest pan takim fanem NBA?
Kiedy skończyła się rywalizacja Lakersów z Bostonem, kiedy Larry Bird i jego koledzy powoli odchodzili do lamusa, a polska telewizja zaczęła pokazywać mecze NBA. To były chyba jakieś finały z Pistons, czyli, niestety, koszykówka wysoce defensywna, słynni Bad Boys, więc za bardzo się nie zaineresowałem. Ale potem pojawił się Jordan. Zacząłem oglądać i tym razem podpaliłem się tak bardzo, że śledziłem już wszystkie finały. Przeważnie oglądaliśmy je na telebimie u kumpla z Gdyni, Jarka Tylickiego, tego od Gdynia Summer Jazz Days. Do tego stopnia, że jak graliśmy koncert w Lublinie, to ogłosiliśmy przez mikrofony, że szukamy miejsca, gdzie można obejrzeć mecz Byków. Nasza przyjaciółka, Agnieszka, pożyczyła od wujka kolorowy telewizor. Oglądaliśmy, w euforii oczywiście.

Reklama

Jordan to numer 1?
Oczywiście. To Miles Davis. Gdyby był bardziej uduchowiony, to może przyrównałbym go do Coltrane'a. Jordan uosabiał cechy walecznego woja. Lubiłem też Shaqa, ale Shaquille to facet, który nie zawsze walczy. Lubi sobie pojeść, prawda? Czasami odpuścić. A Jordan nigdy nie odpuszczał. Jest paru ciekawych gości w tym NBA. Lubiłem Miami Heat i bardzo żałuję, że tak słabo im idzie. Ten młodzieniec Dwyane Wade po kontuzji nie może się odnaleźć. Lubię gości, którzy od początku do końca wiedzą, o co im chodzi na boisku.

A kibicowanie na żywo? Bywa pan na trybunach, czy woli pan piwo na kanapie?
Ostatnio byłem z synem parę razy na Lechii, a potem oglądaliśmy finałowe mecze Prokomu. Na poziomie ligowym oczywiście lepiej oglądać Prokom, bo to drużyna dużego formatu. Poza tym w koszu ciągle coś się dzieje, częściej jest zagadkowo do końca.

Był pan na meczu NBA?
Niestety, nie było mi dane. Wszystko znam tylko z telewizji i z opowieści ludzi, którzy tam byli. To przeżycie dopiero przede mną.

Reklama

Mieliśmy swoich ludzi w NBA, ale ich kariery zakończyły się klapą. Teraz próbuje tam
zaistnieć Marcin Gortat. Wierzy pan, że Polakowi może się udać wśród takich gwiazd?
Słyszałem opinie, że Gortat jest za słaby na NBA. Ale słyszałem też, że to osobnik wysoce ambitny. I dobrze. To tak jak w historii Rocky'ego. Wiele zależy od wewnętrznej pracy, motywacji, determinacji. Są tacy, którzy wychodzą na parkiet, ring czy scenę i mają problem, bo im czegoś brakuje. I nie chodzi mi o umiejętności. Ktoś, kto nie jest walczakiem, musi mieć talent na miarę Tima Duncana czy np. Lennoksa Lewisa, żeby zostać najlepszym.

Nie ogranicza się pan tylko do kosza?
Jestem wielkim fanem koszykówki, ale i na piłkę nożną nie powiem złego słowa. Nie wiem, co daje mi większą przyjemność. NBA tylko na tej górnej półce. Mecz Barcelony czy Liverpoolu tak, ale Puchar UEFA czy polska liga już nie za bardzo.

A reprezentacja? Dołącza pan do tych, którzy chcą stawiać pomniki Leo Beenhakkerowi?
Dołączam do tych, którzy całują Beenhakkera w tyłek. Jestem fanem futbolu holenderskiego. To taki przykład ofensywnego grania. Zawsze miałem nadzieję, że tak będziemy grali. Oczywiście nie myślałem o tym, że naszym trenerem będzie Holender. To, co stało się z polskim futbolem po roku '82, to był dramat. Coraz większy. Idziemy do przodu pomimo tego zapyziałego bajzlu, tej stajni Augiasza zwanej PZPN. Wybór Beenhakkera to zwrot w naszej piłce nożnej.

W czym Don Leo przewyższa tzw. rodzimą myśl szkoleniową?
Z całym szacunkiem dla naszych dawnych trenerów - choć jestem fanem ich dokonań - ale nadeszły inne czasy. Wiadomo, że po polskich boiskach nie biegają tacy piłkarze jak w latach 70. Garguła nie jest Deyną, prawda? A tu okazuje się, że jedziemy na Euro. O co chodzi? O motywację, wiarę we własnych ludzi. Leo ją ma. Beenhakker to wielkie doświadczenie, duża wiedza, a mało p.....nia na nieistotne tematy.