W minionym roku kilku wielkich sportowców nie spełniło naszych oczekiwań. Latami dominowali, ich gwiazdy świeciły pełnym blaskiem, ale przez ostatnie 12 miesięcy ich kariery przechodziły poważny kryzys. Wieku kibiców zapamięta 2008 rok jako ten, w którym prysł mit kilku wielkich mistrzów.
Szwajcarski mechanizm się zacina
"Mówcie sobie, co chcecie, ale dwa finały wielkoszlemowe i jeden półfinał to nie jest fatalny sezon. Ja jestem z niego zadowolony" - powtarzał Roger Federer, jeszcze zanim udało mu się obronić jedyny wielki tytuł w tym roku (zwycięzcy US Open). Ale dziennikarze wiedzieli swoje i nie mógł tego zmienić nawet ostateczny tryumf Szwajcara na jego ukochanych kortach w Nowym Jorku. To już nie był ten sam Federer. Nie tylko dlatego, że US Open był pierwszym od czterech lat turniejem, którego nie rozpoczął jako tenisista rozstawiony z numerem 1. Mistrz przestał być niepokonany. Nogi nie niosły go już tak szybko, a idealny jednoręczny bekhend bywał niecelny. Jak pisze DZIENNIK, geniusz zaczął zdradzać ludzkie słabości.
Jak je wykorzystać wiedział już nie tylko Rafael Nadal, który po 237 tygodniach odebrał Federerowi pozycję lidera światowego rankingu.
W 2006 roku Szwajcar przegrał pięć spotkań, w kolejnym równie udanym sezonie osiem. W kończącym się roku schodził z kortu pokonany aż 15 razy. zaczęło się od sensacji na antypodach - Federer nie obronił tytułu zwycięzcy Australian Open. Potem wyszło na jaw, że walczył nie tylko z rywalami, ale też z mononukleozą. W finale Roland Garros prawdziwa przepaść dzieliła go od Nadala. Ale dopiero, kiedy Hiszpan po wspaniałej walce odebrał mu koronę króla Wimbledonu, stało się jasne, że geniusz ma poważne kłopoty.
W sezonie 2009 Federer dostanie kolejną szansę pobicia rekordu 14 wielkoszlemowych zwycięstw Pete'a Samprasa (na razie ma 13). Ale w powrocie na szczyt będzie mu przeszkadzać pokolenie "młodych wilków": Nadal, Novak, Djokovic, Andy Murray. Oni już wiedzą, że z Federerem można wygrać.
Dopadł go światowy kryzys
Kiedy większość ludzi na świecie mówi golf, myśli Tiger Woods. To jeden z najbardziej utytułowanych golfistów wszech czasów - ma na koncie 14 wygranych turniejów rangi major, a w sumie 65 tytułów w cyklu PGA. Do tego jest najmłodszym golfistą, któremu udało się tak wiele osiągnąć (30 grudnia skończy 33 lata). Ale na Woodsa nie można patrzeć tylko przez pryzmat zawodowego golfa.
W 2007 roku honoraria i kontrakty reklamowe przyniosły mu zawrotną sumę 122 mln dolarów - rekord wśród wszystkich sportowców. Nie bez powodu "Newsweek" nadał mu niedawno tytuł najpotężniejszej postaci w przemyśle sportowym. Jednak nawet potęgi mają swoje słabości. Słabym punktem Woodsa okazało się lewe kolano. W czerwcu utykając zszedł z trawnika, na którym rozgrywano jeden z golfowych turniejów wielkoszlemowych, US Open. Na tym zakończył sezon (wygrał w nim cztery z sześciu turniejów, w których brał udział). Krótko potem poddał się operacji. Na razie nikt nie zna terminu jego powrotu do gry. Wprawdzie Woods zapewnia, że rehabilitacja nogi przebiega zgodnie z planem, już trenuje uderzenia, ale na pełnię formy być może trzeba będzie czekać aż do 2010 roku.
W przyszłym sezonie pewnie weźmie udział w kilku turniejach, ale już wiadomo, że nie będzie to dla niego idealny okres pod względem finansowym.
Na kłopoty zdrowotne nałożył się globalny kryzys ekonomiczny, który szczególnie mocno uderzył w amerykański przemysł samochodowy. W efekcie General Motors postanowiła zakończyć współpracę z Woodsem, który był kojarzony z marką Buick przez ostatnie 9 lat. Gospodarcze turbulencje, czy schyłek sportowej kariery wszech czasów?
Złoty chłopiec rdzewieje
Oscar de la Hoya przez trzynaście lat zawodowej kariery pokonał siedmiu mistrzów świata, zdobył dziesięć pasów w sześciu kategoriach wagowych.
Wśród czynnych bokserów nie ma chyba postaci słynniejszej niż ten Amerykanin o meksykańskim rodowodzie. A z całą pewnością w historii tego sportu nikt nie zarobił więcej niż on. Właśnie tej niezwykłej zdolności zamieniania poczynań w ringu na dolary de la Hoya zawdzięcza swój pseudonim - "Złoty chłopiec".
Niektórzy twierdzą nawet, że de la Hoya to bardziej ikona marketingowa, cyniczny mistrz autopromocji, niż bokser. Jedno jest pewne, zaczynał karierę jako fantastyczny pięściarz. Potem bywało różnie, ale miliony ludzi niezmiennie pragnęły go oglądać. Kiedy na początku 2007 roku ogłoszono, że będzie bił się z niepokonanym Floydem Mayweatherem Juniorem, bilety rozeszły się w ciągu trzech godzin. Przychody ze sprzedaży transmisji telewizyjnych wszystkich jego walk przyniosły blisko 700 mln dolarów - czytamy w DZIENNIKU.
Ostatniej wiosny de la Hoya powiedział na konferencji prasowej, że zbliża się kulminacja jego kariery. "Dla mnie nie będzie już roku 2009. Chcę stoczyć ostatnie walki i odejść jako mistrz" - ogłosił.
Najważniejsze miało być starcie z Mannym Pacquiao z Filipin, uważanym za najlepszego boksera świata wszystkich wag. Wielka trasa promocyjna "Meczu marzeń" rozpoczęła się niemal jednocześnie z kampanią prezydencką w USA i nie ustępowała jej rozmachem. Konferencje prasowe, reklama i umiejętne podgrzewanie atmosfery w mediach miały zapewnić walce powodzenie mimo szalejącego kryzysu ekonomicznego. A Oscarowi formę miało zapewnić dieta złożona z sarniny i mięsa kangurzego. To pierwsze się udało (70 mln ze sprzedaży transmisji), to drugie już nie.
Trener Filipińczyka, Freddie Roach, który kiedyś pracował także z de la Hoyą, wiele razy mówił, że słynny bokser stracił szybkość, słabo się porusza, słowem jest już za stary. Przed walką brzmiało to jak zwyczajny trash talking, którym obrzucają się rywalizujące teamy. Ale 6 grudnia w Las Vegas Pacquiao przez osiem rund bezlitośnie okładał de la Hoyę, który nawet nie usiłował mu przeszkadzać. Wreszcie po poddaniu walki, de la Hoya jeszcze w ringu podszedł do Roacha. "Miałeś rację, nic już we mnie nie ma" - powiedział. Nie udało mu się odejść jako mistrzowi. Na otarcie łez pozostało mu imperium finansowe, jakim stała się jego firma promotorska Golden Boy Promotions.
Na jego drodze stanął Kubica
Trudno o bardziej bezdyskusyjnego faworyta w rywalizacji Formuły 1 niż aktualny mistrz świata w najszybszym bolidzie. Mowa oczywiście o Kimim Raikkonenie z Ferrari. Szefowie teamu tak bardzo wierzyli w jego szanse na obronę tytułu, że zapłacili mu więcej niż zarabiał którykolwiek z kierowców w F1, podobno aż 51 mln dolarów rocznie. Właściwie to Fin po prostu przedłużył kontrakt z poprzedniego sezonu, kiedy to zajął w czerwonym bolidzie miejsce po Michaelu Schumacherze. Tytuł mistrzowski w 2007 roku wywalczył rzutem na taśmę. Wydawało się, że zwycięstwo przypadnie Lewisowi Hamiltonowi lub Fernando Alonso, którzy toczyli ze sobą morderczą rywalizację przez cały sezon. Ale ostatnim wyścigiem Kimi wyprzedził obu w ogólnej klasyfikacji o jeden punkt - przypomina DZIENNIK.
Jako mistrz radził sobie nieco gorzej, a spora w tym zasługa naszego Roberta Kubicy jeżdżącego znacznie wolniejszym bolidem BMW Sauber.
Trzeci wyścig przed końcem sezonu, Grand Prix Japonii, Polak skończył na drugim miejscu, tuż przed Finem, grzebiąc szanse Fina na obronę tytułu. Raikkonen - mistrz świata - skończył sezon na trzecim miejscu .Raikkonen - rekordzista zarobków - też może nie obronić tytułu, bo szefowie Ferrari coraz głośniej mówią o renegocjowaniu jego kontraktu.