9 września 2009 roku, właśnie skończył się mecz ze Słowenią w Mariborze. Przegraliśmy 0:3, a mogliśmy jeszcze wyżej. Zaraz po spotkaniu Grzegorz Lato udziela wywiadu telewizji nSport. Leo stoi trzy metry obok. Nie rozumie, co mówi prezes. W końcu ktoś mu tłumaczy: "Właśnie zostałeś zwolniony!"

Reklama

Tak skończyła się era selekcjonera, który jeszcze dwa lata temu był idolem tłumów. Pożegnanie wypadło bardzo smutno, po meczu trener pojechał do hotelu. Pożegnał się z piłkarzami i współpracownikami. Nerwy nie dały mu spać, o 5 rano wsiadł w samolot i poleciał do Amsterdamu, do Warszawy nie miał po co wracać. Wpadnie tylko po pozostawione tu rzeczy i trzyletni polski rozdział w jego karierze zostanie zakończony.

>>> Przeczytaj, co Beenhakker sądzi o działaczach PZPN

Leo pokochaliśmy dość szybko, w dużym stopniu dzięki jego poprzednikowi na stanowisku selekcjonera. Paweł Janas uciekał przed kamerami, nie lubił dziennikarzy, nie chciał publicznie tłumaczyć się ze swoich decyzji. Kiedy cały kraj żył mistrzostwami świata w Niemczech, telewizje prześcigały się w relacjonowaniu każdego kroku piłkarzy, on na konferencje prasowe wysyłał asystentów, a nawet kucharza. Kiedy przegraliśmy z Ekwadorem i gospodarzami turnieju ludzie mieli już dość Janasa. Prezes PZPN Michał Listkiewicz widział, co się dzieje, a że był wówczas jedną z najbardziej znienawidzonych osób w kraju (właśnie zaczynała się afera korupcyjna) postanowił poprawić swoje notowania. Wpadł na pomysł, że następcą Janasa zostanie fachowiec z Zachodu.

>>> Czytaj także: Leo bał się wrócić do Polski

Beenhakker przyjechał na mistrzostwa z egzotyczną reprezentacją Trynidadu i Tobago. Wielu z przyjemnością patrzyło na grę tego ambitnego zespołu. Skoro na tak znanego trenera stać było mały, karaibski kraj, to dlaczego nie nas? Listkiewicz podjął decyzję błyskawicznie i Holender pojawił się nad Wisłą. Rozpoczął swoją wielką medialną grę, wiedział jak zjednać sobie kibiców. "Polska to kraj, w którym jest więcej talentów niż w Holandii. Uśpiony piłkarski gigant" - wypalił na początek. Chwalił nas też za skok cywilizacyjny: "Czuję się w Polsce wspaniale. Zanim tu przyjechałem, znałem jedynie kilku piłkarzy. My, Holendrzy, jesteśmy narodem podróżników i wszędzie czujemy się dobrze. Kocham moją pracę tutaj, pracuję z fantastycznymi zawodnikami. Ludzie tutaj są mili. Kocham polskie miasta, uważam, że są piękne. Podróżowanie tutaj jest fantastyczne. Trzeba tylko zadbać o naturę, ponieważ nie wszędzie jest czysto" - opowiadał, a my byliśmy dumni, że taki światowiec w każdym wywiadzie wypowiada się o nas tak pochlebnie. Mrukliwy Janas na pewno nie przemawiałby w taki sposób. Również piłkarze byli oczarowani dżentelmenem z Holandii. Jego filozofia piłkarska była prosta. "Jeśli my mamy piłkę, to nie ma jej przeciwnik. Musimy więc jak najdłużej się przy niej utrzymywać".

czytaj dalej

Reklama



W każdej sprawie mógł liczyć na pomoc Listkiewicza, który rozłożył nad nim parasol ochronny. Był on potrzebny, bo początek w Polsce Leo miał fatalny. Porażki 0:2 z Danią w meczu towarzyskim i 1:3 z Finlandią w Bydgoszczy w eliminacjach Euro 2008 spowodowały, że wielu ludzi zaczęło go krytykować. Po trenerze zarabiającym 600 tys. euro rocznie można było spodziewać się więcej. Jednak pierwszy w historii awans do finałów mistrzostw Europy spowodował prawdziwy wysyp nagród dla Holendra. O względy Holendra zabiegali politycy wszystkich opcji, zaczął występować w reklamach, otrzymywać wysokie odznaczenia państwowe a także tytuł Człowieka Roku tygodnika "Wprost". Umiał mówić tak, żeby zjednać sobie sympatię ludzi. "Jan Paweł II powiedział kiedyś, że ze wszystkich nieważnych rzeczy na świecie futbol jest najważniejszy. Dlatego moim zdaniem trener nie zasługuje na pomnik. Także ja" - przyznawał skromnie, sprytnie wykorzystując cytat z największego współczesnego Polaka. To nam się musiało podobać.

>>> Przeczytaj, jak Lato zwolnił Beenhakkera

Nawet jak w niewybredny i lekceważący sposób mówił o Polsce, wybaczaliśmy mu to. "Polacy, wyjdźcie wreszcie ze swoich drewnianych chatek" - nawoływał i pouczał, kiedy części opinii publicznej nie podobał się fakt naturalizowania przed Euro 2008 Rogera Guerreiro.

Selekcjonerowi wybaczyliśmy nawet wtedy, gdy na łamach niemieckiej gazety mówił, że komunizm upadł dzięki temu, iż runął mur berliński. Uznawaliśmy to za małe wpadki.

Holender zaczął się u nas czuć jak u siebie. Apartament w hotelu Sheraton zamienił na mieszkanie w ekskluzywnym osiedlu Holland Park przy warszawskim placu Trzech Krzyży. Można go było spotkać spacerującego po Warszawie z żoną albo na zakupach z Martą Alf, rzeczniczką prasową reprezentacji, tłumaczką i osobą, z którą w Polsce spędzał najwięcej czasu. Kibice zaczepiali go na ulicach, pozdrawiali go, a Leo dla każdego znalazł chwilę. "Mieszkałem w Warszawie ponad dwa lata, przeszedłem ją całą pieszo. Ludzie zdejmowali czapki, mówili do mnie po polsku, a ja ich rozumiałem" - wspominał, choć z tym zrozumieniem to trochę przesadził. Język polski okazał się dla niego za trudny.

czytaj dalej



"Nawet nie próbowałem się go uczyć. Znam świetnie cztery języki, ale polski przekraczał moje możliwości poznawcze" - sam przyznawał. Wydawałoby się, że Leo miał w Polsce świetne życie. Uwielbiany, popularny, bogaty, szanowany... Rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Paradoksalnie to w momencie największej popularności Leo czuł się w Polsce najgorzej.

Wszystkiemu winny brak znajomości języka, obyczajów. Beenhakker w Warszawie poza pracą nie znał nikogo. Skazany był na towarzystwo Listkiewicza, czasem szefa Sportfive Andrzeja Placzyńskiego, a najczęściej sympatycznej i atrakcyjnej, ale młodszej od niego o ponad 30 lat Marty Alf. Brak życia towarzyskiego w dużej mierze zadecydował o tym, że Beenhakker wyprowadził się z Warszawy i wrócił do swojego domu w Belgii.

Gdziekolwiek Leo by się ruszył, zawsze towarzyszyli mu paparazzi. Na pozór prowadził nudne życie i nie dawał żadnych podstaw do szukania wokół niego sensacji. Dla paparazzich nie miało to jednak znaczenia. W gazetach mnóstwo było "sensacyjnych" fotografii: Leo stoi w oknie, Leo kupuje czajnik elektryczny, Leo przejeżdża podwójną ciągłą, Leo wyjechał na weekend na Mazury (pewnie po to, żeby kupić dom - spekulowały od razu gazety). Jak poszedł do kina, widział siebie w gazecie. Kiedy poszedł do teatru, to bulwarówka śmiała się z niego, że traci czas, bo i tak nic nie rozumie. Holender nie znosił takich sytuacji. W pewnym momencie przyznał się nawet, że ma mapę knajp, do których nie może chodzić, bo wiadomo, że ktoś będzie go tam fotografował.

Popularność zaczęła mu doskwierać, tak samo jak brak profesjonalizmu ze strony działaczy PZPN. Leo zrezygnował z przesiadywania w biurze, bo źle się czuł na Miodowej. Denerwował go brak kompetencji naszych działaczy. Skarżył się, że jak poprosił o kupienie mu telewizora do oglądania spotkań, to musiał napisać trzy podania, a i tak nie zostały one rozpatrzone. Poszedł więc do sklepu i telewizor kupił sobie sam.

czytaj dalej



Po austriackiej klęsce Leo nie był już tak kochany, na dodatek Listkiewicza, który na fali euforii jeszcze przed Euro 2008 przedłużył o dwa lata kontrakt z Leo i dał mu podwyżkę, zmienił Grzegorz Lato, już wcześniej ogłaszający, że za jego kadencji trenerem reprezentacji będzie Polak. Niespodziewanie przestaliśmy kochać Leo, a on przestał kochać Polskę. Rozpoczął się okres nienawiści. Wszyscy mieli mu za złe, że lekceważy swoje obowiązki, mieszka w Belgii, a do Polski wpada raz na miesiąc, a na dodatek podjął pracę w Feyenoordzie Rotterdam i się tego wypiera. Lato, Antoni Piechniczek i inni działacze zaczęli głośno krytykować Holendra. Ten nie pozostawał im dłużny. "Pan Piechniczek dla mnie nie istnieje" - wypalił na temat swojego pracodawcy, nie oszczędzał też ostrych słów pod adresem Zbigniewa Bońka i Jana Tomaszewskiego. Leo zaczął tracić przyjaciół i zyskiwać wrogów. Atmosfera wokół kadry zrobiła się fatalna, zapłaciliśmy za to wysoką cenę, nie zagramy na mistrzostwach świata w RPA.

Ostatnie miesiące kierowania kadrą przez Leo to był koszmar. Drużyna grała fatalnie. Lato nie chciał zwolnić Holendra, bo musiałby mu wypłacić wielkie odszkodowanie. Przestali go także kochać piłkarze, którzy zlekceważyli go nie przyjeżdżając na zgrupowanie w RPA. Przed wyjazdem do Afryki w kadrze zapanował nagła epidemia. Przyjazdy na zgrupowania to był dla piłkarzy czas na zabawę. Dyrektor kadry Jan de Zeeuw oskarżył zawodników o pijaństwo. Koniec Leo był smutny. Nikt już nie pisał o nim jako o dżentelmenie z Holandii, wszyscy zaczęli za to zauważać, że nadużywa on słowa "fuck".

Leo rozstał się z Polską w fatalnym stylu. Oskarżył Grzegorza Latę o to, że wyrzucił go z pracy po pijanemu. Za wszystkie swoje niepowodzenia zwalał winę na działaczy. Na pytania, dlaczego jego zespół gra tak słabo, odpowiadał: nie wiem. O Polsce wciąż jednak wypowiada się ciepło. Zapewnia, że będzie nas dobrze wspominać. Chwali naszą przyrodę, szczerych i otwartych ludzi, których spotykał na ulicach. Dzięki, Leo. My też będziemy pamiętać.