Po ośmiu latach ekipę Suns opuścił jeden z najlepszych rozgrywających w historii NBA 38-letni Steve Nash, z którego podań pan żył. Czy odejście Kanadyjczyka zmienia pana rolę w drużynie?
Zdecydowanie. Byłem do tej pory pierwszą opcją w ataku, kimś, kogo szukają zawsze inni koszykarze. Taką pozycję dawał mi tworzący się niemal automatycznie duet ze Steve'em. Teraz gramy inaczej. Taktyka zmieniła się o 180 stopni. Z drużyny, której gra opierała się przede wszystkim na akcjach dwójkowych z rozgrywającym, staliśmy się zespołem bazującym na zasłonach. Wielu zawodników może teraz penetrować strefę podkoszową z linii trzech punktów. Ja muszę być cierpliwy bardziej niż wcześniej.

Reklama

Co oznacza słowo cierpliwość dla koszykarza, który w ubiegłym sezonie zapisał w statystykach średnio 15,4 pkt, 10 zbiórek, 1,5 bloku w meczu oraz 31 tzw. double-double w całych rozgrywkach?
Muszę czekać na swoje, przysłowiowe niemal, pięć minut w każdym spotkaniu, czyli taki moment, w którym uwaga rywali będzie skupiona na innych zawodnikach, a ja dostanę przestrzeń do gry i zdobędę w krótkim czasie kilkanaście punktów.

To będzie pana szósty sezon w NBA. Telewizja ESPN umieściła pana w rankingu zawodników na 57. miejscu, co świadczy o ugruntowanej pozycji. Czy jest jednak jakiś element, nad poprawą którego będzie pan pracował szczególnie w tym sezonie?
Chcę potwierdzić, że niezależnie od okoliczności jestem zawodnikiem, którego stać na grę na dobrym poziomie w NBA przez kilka lat. Skupiam się jednak nad poprawą szczególnie dwóch elementów: gry tyłem do kosza i kończeniu akcji w tłoku, gdy dostaję piłkę i muszę pokonać wielu rywali, by znaleźć drogę i zdobyć punkty.

Suns to zupełnie inny zespół niż w poprzednim sezonie nie tylko za sprawą odejścia Nasha. Jest wiele nowych graczy. Z którym z nich złapał pan nić porozumienia na parkiecie, a może poza nim?
Bardzo dobrze rozumiem się z Argentyńczykiem Luisem Scolą. Mam dobry kontakt również z Michaelem Beasleyem, który wydoroślał i jest innym koszykarzem, ale i człowiekiem niż na początku kariery w NBA. Jeśli chodzi o styl bycia, mentalność to zdecydowanie najbliżej jest mi do pochodzącego ze Słowenii Gorana Dragica. Rozmawiamy często i mam nadzieję, że również to pozwoli nam stworzyć tak zgrany duet, jak poprzednio z Nashem.

Reklama

"Słońca" w minionym, skróconym z powodu lokautu, sezonie nie zdołały zakwalifikować się do play off. Czy tegoroczne, pełne rozgrywki dają wam większą szansę, by znaleźć się w czołowej szesnastce ligi?
Ten sezon będzie lepszy nie z powodu długości, ale dlatego, że mieliśmy więcej czasu na solidne przygotowanie i stworzyliśmy lepszy zespół. Zaskoczymy wiele osób, rywali, a szczególnie tych, którzy myślą, że mecz z nami to łagodny spacerek oraz tych, którzy skreślili nas przed rozpoczęciem rozgrywek. Nasz cel minimum to awans do play off, ale mam nadzieję, że nie skończymy na pierwszej rundzie.

Był pan liderem reprezentacji Polski, która wywalczyła awans do przyszłorocznych mistrzostw Europy. Jak wypadł powrót do treningów NBA po radości z dobrze wykonanej pracy z kadrą?
Powrót z reprezentacji do NBA to zawsze ogromny skok, zarówno mentalny, jak i fizyczny. To olbrzymia różnica w podejściu do treningów, meczów, przygotowań. To dwa inne poziomy koszykówki. Przestawienie się nie jest łatwe. W pierwszych tygodniach w USA byłem trochę zagubiony. Nie mogłem znaleźć swojego miejsca i na parkiecie, i w szatni. Rola, którą pełnię w kadrze i w Phoenix, to dwa światy. Zawsze ta zmiana wymaga czasu. Potrzeba go, by po prostu przywyknąć do reguł NBA i je zaakceptować.