Zgodnie z instrukcją skręcam w mało uczęszczaną drogę, mijając radiowóz policji. I rzeczywiście, nie mam żadnych wątpliwości, który dom należy do "Fryzjera". Wśród starych, brudnych budynków i ruder wyróżnia się wymuskana willa. Dom z innej bajki. Mógłby stać w Konstancinie, Międzyzdrojach czy Sopocie, a nie akurat przy zabłoconej drodze w Obrzycku. Za ładnym ogrodzeniem rozciągają się chodniczki i świeżo przystrzyżona trawa.
"Pan wejdzie, śmiało!" - zaprasza młody chłopak, zamykając wilczura w wielkiej klatce nieopodal garażu. "Jestem dziennikarzem" - informuję. "O nie, to niech pan nie wchodzi! Takich tu nie potrzebujemy!" - nagle gościnny ton głosu zmienia się we wrogi.
Ze środka wychodzi średniego wzrostu blondynka, w papilotach na głowie. To Krystyna, zwana przez F. "pancią" lub "myszką" - jego miłość. Bo choć wiele złego mówi się o "Fryzjerze", to akurat w uczuciach był wyjątkowo stały. Mogąc każdemu zorganizować randkę z najpiękniejszą dziewczyną w Wielkopolsce, sam wracał do swojej Krysi.
Pani Krystyna rozmawiać nie chce. Słysząc, że w DZIENNIKU ukaże się seria tekstów na temat Ryszarda mówi tylko: "To dobry człowiek jest. Bardzo dobry. I to niech pan napisze".
Inni mówią to samo. Sąsiedzi, dawni znajomi, byli koledzy. "Za czasów Rysia, to cały region żył. Ciągle się coś działo. Legia tu przyjeżdżała, Wisła, panie - nawet Atletico Madryt i Hertha Berlin były. A ile razy reprezentację Polski żeśmy gościli! Bez Rysia by tego wszystkiego nie było. I komu to przeszkadzało? No niech mi pan powie - komu?" - pyta taksówkarz we Wronkach.
Ryszard wszędzie ma znajomych. Taksówkarze (zwaszcza niejaki "Precyzja") zawsze mówili mu, co w trawie piszczy. Jak wieźli żonę piłkarza, to meldowali, na co się skarżyła. Jak zawodnika, to od razu dawali znak, o której wracał do domu. Byli oczami i uszami "Fryzjera". A do tego dochodzili przecież sklepikarze, sprzedawcy na stacji benzynowej - wszyscy oni skrzętnie notowali informacje, które mogły się przydać. Ile piłkarz kupił piw? Który to już raz w tym tygodniu? A może woli wódkę? Raczej pije po meczu czy przed? Dziś wszyscy ci ludzie za Rysiem tęsknią, bo on potrafił odwdzięczyć się za przysługi. Ech, niech on tylko wyjdzie z aresztu, znowu będzie wspaniale!
Tylko miejscowy bukmacher za nim nie tęskni. Zdarzało się, że na widok "Fryzjera" zmierzającego wraz z kolegą w stronę punktu przyjmowania zakładów sportowych dostawał palpitacji serca. Dziwnym trafem F. miał wyjątkowego nosa do obstawiania wyników. Trzeba mu jednak przyznać, że trafiał nie tylko w lidze polskiej. Często - może dla niepoznaki - typował też rozgrywki w Hiszpanii, Anglii i we Włoszech. Nawet zaczął zbierać wygrane kupony, bo zdarzyło się, że przyczepił się urząd skarbowy. Mówił: "Pytają skąd mam kasę! No to ja im mówię, że wygrałem w zakładach. Bo ja w zeszłym roku to wygrałem..." - i tu padła ogromna suma. Teraz już nie pamiętam, czy było to 47 tysięcy złotych, czy też 74 tysiące...
Willa w Obrzycku - w której raz na jakiś czas F. lubił organizować grille - była dla niego oazą spokoju. Trzeba było naprawdę zasłużyć, by wejść do środka. Podrzędnych gości "Fryzjer" wolał przyjmować w dość skromnym mieszkaniu we Wronkach (tym samym, w którym przez pewien czas mieszka Paweł Janas), bo po co kłuć kogoś w oczy bogactwem. Dom był tylko dla niego i jego "panci", swoją drogą - też fryzjerki. Poza tym ludzie mogliby zacząć pytać - a skąd kasa na tę chałupę, a jak on się tak dorobił, skoro rencista? I skąd takie samochody w garażu? A ileż można tłumaczyć, że przecież wszystko to za zarobione przed laty w Amice pieniądze... No i za wygrane w zakładach. Że samo auto warte 250 tysięcy złotych? Dajcie spokój!
Tak w ogóle to F. musiał należeć do niezwykle oszczędnych ludzi, bo pensja z wronieckiego klubu starczyła mu na lata. W dodatku zdołał z niej zakupić - jak twierdzą dobrze wtajemniczeni - dwa apartamenty w Kołobrzegu, a także zbudować dom córce. Gdzie jeszcze ulokował majątek, można zgadywać.
W każdym razie na działalności w piłce - tej zakulisowej i tej oficjalnej - dorobił się niezłego majątku. I w pewnym momencie chyba przestraszył się, że może to wszystko stracić. Gdy prokutura zabrała się za rozbijanie piłkarskiej mafii, stał się niezwykle ostrożny. Miał jeden stały numer telefonu, ale też kilka innych, bezustannie zmienianych.
Przez "oficjalną" komórkę rozmawiał co najwyżej o pogodzie. Zresztą - on zawsze był dyskretny. Tak naprawdę trudno było wydusić z niego cokolwiek na temat korupcji. Raz tylko, zatrzymując się w motelu nieopodal granicy niemiecko-polskiej, powiedział podobno do znajomych dziennikarzy: - To jest historyczne miejsce! To tu wywalczyliśmy awans do ligi! Ale może to tylko legenda?
Faktem jest, że z czasem starał się raczej nie pokazywać w futbolowym środowisku. Rzadko bywał na meczach. W czasie prywatnych spotkań rozglądał się, czy nie ma policyjnego ogona, ani czy ktoś nie robi zdjęć. Ostrożności nauczyła go między innymi przygoda z jednym dziennikarzem. "Ja się z nim na misia witam, a on ch... cały okablowany!" - opowiadał o tym zdarzeniu F. Raz dał się jednak podejść jak dziecko i zaoferował reporterowi "Faktu" łapówkę, nie wiedząc, że padł ofiarą prowokacji. Chciał, by za osiem tysięcy złotych nie pisać już więcej o seksskandalu wśród sędziów.
Ulubioną taktyką F. było marginalizowanie swojej roli. Gdy po meczu MKS Mława - Arka Gdynia (piłkarze gości biegali za sędzią i pytali: "Kiedy w końcu ten karny?") dziennikarskie tropy wiodły do "Fryzjera", mówił: "Panowie, co ja mogę? Na wsi mieszkam!" I dodawał, że z futbolem nie ma już nic wspólnego: "Ja jestem teraz dziadek portier!"
A wcześnie potrafił stanąć do walki nawet z Michałem Listkiewiczem. I F. nie przegrał! Cudem, rzutem na taśmę, prezes PZPN uratował remis. O co chodzi? Otóż w 2001 roku toczył się zacięty bój o pozostanie w trzeciej lidze. Z jednej strony Kotwica "Fryzjera", z drugiej - Kalisz, czyli rodzinne miasto Listkiewicza. Doszło do kabaretu. Oto w ostatniej kolejce Kotwica przegrała ze Spartą w Brodnicy. Jednak goście zażądali, aby sprawdzić gospodarzom dowody osobiste. Czterech piłkarzy, podobno celowo, te dowody schowało i tak zamiast porażki ekipy Rysia, było zwycięstwo. Zgodnie z przepisami Kotwicy przyznano absurdalny walkower ("Fryzjer" to miał łeb!), a z ligi spadał Kalisz.
No ale od czego prezydium PZPN. Tam, na najwyższym szczeblu, uznano, że trzecią ligę należy powiększyć do 19 zespołów, doprowadzając do kompletnego bałaganu organizacyjnego. "Prezydium Zarządu PZPN podjęcie tej decyzji uzasadniło stwierdzeniem szeregu niejasności w rozpoznawaniu tej sprawy na poszczególnych szczeblach oraz działaniem w duchu zachowania zasad sportowej rywalizacji i chęcią uniknięcia skrzywdzenia drużyny niezaangażowanej w spór" - napisano w oświadczeniu.
W roku 2006 F. miał już jednak świadomość, że takie cuda za nim. Jego nazwisko już nie wszystkim kojarzyło się dobrze. Dlatego gdy gdzieś telefonował, rzadko się przedstawiał. Zamiast tego zmieniał głos i mówił: "Haluuuu, z Wiednia dzwonię!" Nie angażował się też tak bardzo w działalność w klubach, którym pomagał. Starał się kierować z tylnego siedzenia. Już nie wbiegał na boisko i nie krzyczał do arbitra: "Po tobie! Nie ma cię!"
Nie żył też tak meczami, jak wcześniej. Kiedyś nawet załatwiał mistrzostwo Polski juniorów. Gdy arbiter w samej końcówce podyktował rzut karny dla gospodarzy, bojąc się, że fajtłapy mogą nie strzelić, pobiegł za bramkę i darł się: "Sędzia! Do skutku! Strzelamy do skutku!" Nie dawał się fotografować, gdy ktoś całuje go w rękę - jak sędzia Olech. "To takie jaja były" - tłumaczył.
Poza tym nie przechadzał się już klubowymi korytarzami, wołając do arbitra: "Witam cię kurwiorzu!" Kiedyś za takie odezwanie do sędziego z Legnicy był przesłuchiwany w PZPN. I musiał tłumaczyć, że nie powiedział "kurwiarzu", tylko "kurwiorzu" i że nie było to obraźliwe, tylko bardzo przyjacielskie. A sam arbiter potwierdzał, że słowo "kurwiorz" to muzyka dla jego uszu, a nie żadna obelga.
To wszystko było za nim. Czuł, że może zbliżać się coś nieprzyjemnego i schodził z linii ognia. Na przemian odwiedzał adwokatów i lekarzy. Ci drudzy wyposażyli go w całą torbę leków i dziś trudno stwierdzić, czy była to taktyka mająca uchronić F. przed więzieniem, czy też rzeczywista choroba. W każdym razie zdrowie nie pozwalało mu już organizować wyścigów na sto metrów, po bieżni stadionu we Wronkach, przy zapalonych jupiterach.
Ryszard F. nie stworzył się sam. Stworzył go system - skorumpowanych arbitrów, przekupnych piłkarzy, trenerów bez jakichkolwiek zasad. "Fryzjer" po prostu idealnie wyczuł koniunkturę. Zgłaszali się do niego prezesi klubów, prosili o pomoc, więc pomagał. Dlatego nie łudźmy się, że skoro F. siedzi w areszcie, to piłka jest czysta. Jest tak samo upaćkana błotem jak wcześniej i tak jak wcześniej wypromuje nowego "Architekta". Zresztą, tacy ludzie byli i będą. Ryszard F. nie wymyślił niczego nowego - po prostu licytował wyżej, bez hamulców. I często jeśli jego zespół w niesportowej walce wygrał z rywalem, to nie znaczy, że rywalowi trzeba współczuć. On po prostu przegrał licytację. Dawał 500 tysięcy, a F. przebił na 800...
Złapanie jednego "Fryzjera" niewiele daje. Są inni - jak K. w Wielkopolsce, G. i Z. w centrum kraju, S. na południu, jak trenerzy W. i E. Moglibyśmy wypisać cały alfabet. Tyle że działają dyskretniej, inteligentniej, w białych rękawiczkach. A "Fryzjer" za bardzo się afiszował - robił za dużo i za grubo. Na chama, po wiejsku. Gdy zrozumiał swój błąd, było już za późno.
W tej opowieści o Ryszardzie F. nie chciałem epatować datami, sumami, nazwiskami. To zrobią prokuratorzy. Chciałem nakreślić prawdziwy obraz człowieka uznawanego za szefa mafii piłkarskiej. Obraz pospolitego, choć sprytnego, mężczyzny ze złotym zębem na przedzie. Ale taki ojciec chrzestny, jaka nasza piłka.