Była 48 minuta spotkania, kiedy na Łazienkowskiej zrobiło się zupełnie ciemno. Cztery jupitery, które oświetlają stadion Legii od niepamiętnych czasów, wydały tylko krótki, głuchy dźwięk i zgasły. Jedyne, co było widać, to flesze aparatów fotograficznych - któż by nie chciał na pamiątkę zdjęcia z takiej kompromitacji? "Siedziałem wtedy w szatni. Gdy nagle zrobiło mi się czarno przed oczami, myślałem, że zemdlałem" - mówił Marek Saganowski. Ale czarno mieli wszyscy, nie tylko on. "Gdzie są stadiony, Kaczyński gdzie są stadiony?" - zaintonowali podenerwowani kibice, ale gdy sytuacja zaczęła być tak absurdalna, że aż śmieszna, śpiewali: "Zapłać rachunki, Kaczyński zapłać rachunki" - pisze DZIENNIK.

Reklama

Minęło pięć minut - nic, ciągle brak prądu. Dziesięć - nic. Ci, którym wciąż dopisywał humor, śpiewali sobie pod nosem słowa piosenek pasujących do sytuacji - na przykład "Ciemno już, zgasły wszystkie światła". Ale z każdą chwilą sytuacja robiła się coraz bardziej niepokojąca. Przecież w tym momencie Polska przegrywała z Kazachstanem 0:1. Przerwanie meczu na dobre, co stawało się realną perspektywą, mogłoby nawet oznaczać brak awansu do finałów mistrzostw Europy. "Ile jeszcze można czekać? Panowie, spokojnie, walkowera nie będzie" - mówił siedzący na trybunach sędzia Mirosław Ryszka, pytany, czy od przegrania dzieli nas kilka, czy też kilkadziesiąt minut. Dwoił się i troił Michał Listkiewicz, ale jego zabiegi niewiele dawały - w telewizji zamiast dwudziestu dwóch facetów grających w piłkę pokazywano jednego grającego na gitarze. "To tylko awaria" - słowa powtarzane przez przedstawicieli PZPN brzmiały jak kiepski żart. Co bardziej nerwowi fani zaczęli skandować w kierunku działaczy: "Złodzieje, złodzieje". Ludzie płacili po 400 złotych za bilet, a tu takie coś...

W końcu zapaliły się dwa jupitery. To wciąż za mało, żeby grać, ale było to już jakieś światełko w tunelu. "Jeszcze chwila, na pewno się uda" - mówił spiker. Ale się nie udawało. Po dwudziestu minutach piłkarze obu drużyn zeszli do szatni, a niektórzy Kazachowie nawet pożegnali się ze swoimi kibicami. Ten mecz za chwilę by się skończył, gdyby nie to, że wreszcie - po 25 minutach - jakimś cudem zapaliły się kolejne dwa jupitery. "Bóg nad nami czuwa" - krzyczał spiker. Ale to nie Bóg, to zapasowy generator.

Nadzieje na zwycięstwo, które wcześniej zgasły, znów odżyły. Stadion aż zatrząsł się od głośnego, śpiewanego przez trzynaście tysięcy gardeł: "Polska, biało-czerwoni". I biało-czerwoni ruszyli z furią. W pierwszej połowie byli tak słabi, że nie dało się na nich patrzeć. Kazachstan, po którym gołym okiem było widać, że grać w piłkę zwyczajnie nie umie (ostatni mecz wyjazdowy wygrał w 2001 roku z Makau, dzień przed meczem nie przeprowadził treningu, bo jedyny komplet strojów nie wysechł na czas, a większość czasu zawodnicy spędzali w restauracji McDonald’s w Pruszkowie), prowadził 1:0 po szybkiej, sprawnie rozegranej kontrze zakończonej strzałem z powietrza. To był szok. Ale już po przerwie - tej planowanej 15-minutowej i nieplanowanej, trochę dłuższej - wszystko wróciło do normy. W ciągu dziesięciu minut - między 56 i 66 minutą spotkania - Euzebiusz Smolarek strzelił trzy piękne gole. Pierwszy strzał - po podaniu Jacka Krzynówka - był techniczny. Drugi - po zagraniu Jacka Bąka - bardzo mocny. A trzeci - przy którym asystę zaliczył Maciej Żurawski - to połączenie świetnej techniki Ebiego z siłą, jaką ten chłopak ma w nogach. Tymi trzema uderzeniami utorował nam drogę do finałów mistrzostw Europy. Teraz wystarczy tylko pokonać Belgię i ten historyczny, pierwszy awans stanie się faktem - pisze DZIENNIK.

Reklama

Smolarek to niekwestionowany bohater całych eliminacji. Bez niego nie bylibyśmy na pierwszym miejscu w grupie, pewnie nawet nie na drugim. Strzelił siedem goli (a w kadrze w ogóle już jedenaście, do wyrównania wyniku ojca Włodzimierza brakuje mu dwóch), z czego sześć na wagę punktów. Swoimi strzałami zapewnił nam dwa zwycięstwa z Kazachstanem i jedno z Portugalią. Tak jak do mistrzostw świata 2002 wprowadzał nas Emmanuel Olisadebe, a do mundialu 2006 duet Maciej Żurawski - Tomasz Frankowski, tak teraz trzeba chylić czoła przed napastnikiem Racingu Santander. Wiedzieli to kibice, bo po Warszawie niosło się głośne: "Ebi, Ebi, Ebi".

Wiedzieli to też koledzy z zespołu. "Czy mu zazdroszczę? Nie, serdecznie mu gratuluję i cieszę się razem z nim. A czy w przerwie się denerwowaliśmy, że możemy ten mecz przegrać? Bez przesady, Kazachstan nie jest takim rywalem, któremu nie dałoby się strzelić kilku goli w 45 minut" - mówił Żurawski, który dał bardzo dobrą zmianę. "Było nerwowo, ale Ebi zapewnił nam sukces. A skąd ten dreszczowiec? Może stąd, że był trzynasty" - opowiadał Michał Żewłakow. Z kolei Jacek Krzynówek, jeden z najaktywniejszych w naszym zespole, dodawał: "Były i emocje, i nerwy. Graliśmy niedokładnie, ale bramki były kwestią czasu. Teraz awans jest już bardzo blisko". "Blisko, ale wcale nie będzie łatwo wygrać z Belgia" - asekurował się Żewłakow.

Może i tak, ale czy choć jedna osoba wierzy, że nie awansujemy? Co by musiało się stać, byśmy w listopadzie nie postawili kropki nad i? Chyba musiałyby na stałe przestać działać jupitery na Stadionie Śląskim. Ale to się nie zdarzy. W miejscu, gdzie świętowaliśmy awans do mistrzostw świata w Korei i Japonii (po wygraniu 3:0 z Norwegią) będziemy cieszyli się ponownie. Tak, tak - dwa następne finały mistrzostw Europy (te w 2012 roku sami zorganizujemy) z naszym udziałem!