Bywało, że płakała z bólu, mdlała na trasie z wysiłku. Mimo to dla Justyny Kowalczyk, twardej dziewczyny z Kasiny Wielkiej, nic nie jest ważniejsze od sportu.
Jej ulubionym zwierzęciem jest osioł. Jeżdżąc po świecie, zbiera osiołki zabawki. Ma ich już mnóstwo. Dlaczego akurat osły? "Mamy wiele wspólnego. Ja też jestem uparta" - śmieje się Justyna. Każdy, kto ją zna, przyzna, że to prawda.
Swojemu uporowi Justyna zawdzięcza najwięcej. Bez niego nie przezwyciężyłaby wszystkich sportowych zakrętów, nie odnosiłaby sukcesów, w ogóle nie biegałaby na nartach. O uporze Justyny dużo może powiedzieć jej trener Aleksander Wierietielny. "Różnie nam się układa, czasem nie potrafimy dojść do porozumienia. Nie raz chciałem to już wszystko rzucić" - mówi trener. Kłócą się często. On, z pozoru spokojny, potrafi wybuchnąć. A dziewczyna bywa nieznośna. Przed jednym z biegów w Libercu krzyczała na swego szwedzkiego serwismena Ulfa Olssona, że się nie stara i że utył. "Justyna wkurza się z byle powodu. Niełatwo się z nią współpracuje" - potwierdza Szwed. Ona też zdaje sobie z tego sprawę. "Mam momentami tak ciężkie treningi, że nie chce się nawet żyć. Wtedy łatwo o nieporozumienia" - tłumaczy.
Jednak ani Olsson, ani Wierietielny nie porzucą Justyny. Wiedzą, że jej nerwy to po prostu dowód wielkiej sportowej ambicji, a nie jakiejkolwiek osobistej niechęci. Jej pierwsze słowa po zdobyciu złotego medalu w Libercu brzmiały zresztą: "Dziękuję, trenerze". "Wszystko mu zawdzięczam. Gdybym ćwiczyła z kimś innym, nigdy bym tak dużo nie osiągnęła. On mi ufa. Gdyby nasze drogi się rozeszły, nie widziałabym sensu w dalszym uprawianiu sportu" - deklaruje Kowalczyk. A o Olssonie mówi: "O narty nie muszę się martwić. On jest znakomitym serwismenem."
Bez ambicji pewnie nie wróciłaby do profesjonalnego sportu po aferze dopingowej z 2005 r. Wszystko zaczęło się prozaicznie: Justynie dokuczało ścięgno Achillesa. Bolało tak, że nie mogła wytrzymać. Poszła do szpitala powiatowego, tam zapisano jej lekarstwo, które zaczęła zażywać. Pół tabletki wzięła na kilka godzin przed biegiem w Pucharze Alp w Oberstdorfie 23 stycznia 2005 r. Nie mówiła o tym trenerowi, nie zgłosiła podczas kontroli dopingowej. Kilka miesięcy później okazało się, że próbka pobrana po zawodach zawierała niedozwoloną substancję o nazwie dexamethason.
Wyrok był druzgocący. Międzynarodowa Federacja Narciarska (FIS) zdyskwalifikowała ją na dwa lata. Za jednym zamachem odebrano Justynie to, co osiągnęła w minionym sezonie (m.in. świetne 4. miejsce w mistrzostwach świata), a także możliwość startu na igrzyskach olimpijskich w Turynie w 2006 r. Płakała kilka dni. Tłumaczyła, że nie ma w kadrze lekarza, dlatego poszła do zwykłego. Nie wiedziała, że powinna zgłosić zastosowanie leku komisji ds. zwolnień z przyczyn medycznych. "Przecież to lekarstwo nawet wydolności nie poprawiało, tylko likwidowało ból" - mówiła w jednym z wywiadów. "Nie pojadę na olimpiadę. Nie wiem, czy znajdę motywację do dalszych treningów. O matko, co ja narobiłam..." - rozpaczała.
Pomogła zawziętość Justyny. Narciarka odwołała się od decyzji FIS, wskazując uchybienia proceduralne. Walczyła długo przed kolejnymi instancjami, aż w końcu pozwolono jej wrócić na trasy na trzy miesiące przed igrzyskami. Ta historia sprawiła, że jest jeszcze twardsza. "Na przekór wszystkim pomyślałam: >Ja wam pokażę. Za wcześnie mnie skreślacie<" - wspomina.
Kiedyś chciała zostać dziennikarką. Ale już o tym nie myśli. Nie potrafi niczego robić na pół gwizdka, a do mediów i dziennikarzy się zraziła. Miała żal o to, jak potraktowały ją tabloidy i gazety lokalne, które nie przebierały w słowach i ocenach, i to zanim jeszcze rozpatrzone zostały jej odwołania. Mówi, że dowiedziała się wtedy, co to znaczy zaszczuć człowieka.A dexamethason niedługo potem wycofano z listy substancji niedozwolonych.
Igrzyska w Turynie były przełomem. Wiele ją nauczyły pod względem sportowym. Ale pokazały też, że z ambicją nie można przesadzać. W biegu na 10 km stylem klasycznym Justyna tak bardzo chciała dobrze wypaść, że biegła niesamowicie spięta, szarpała się, zużywała znacznie więcej energii, niż było to konieczne. I w końcu organizm się zbuntował. Zasłabła na 8. kilometrze, prosto z trasy pojechała ambulansem do szpitala. "Jakie były pierwsze słowa Justyny, gdy do niej dobiegłem? Przepraszała mnie" - wspomina Wierietielny.
W biegu na 30 km stylem dowolnym cały czas była w czołówce. Na 3 km przed metą rozpoczęła szalony atak. I tym razem popełniła jednak błąd. Finiszując, resztką sił obejrzała się na rywalki. Straciła rytm i kilka niezwykle cennych ułamków sekund. Złoty medal przegrała o 2,1 sekundy, srebrny o 0,7. Zdobyła jednak brązowy.
Ten medal odmienił wszystko. Dał jej miejsce w historii sportu, emeryturę olimpijską. Przede wszystkim jednak zapewnił status gwiazdy. Od tej pory jest jednoosobową instytucją w polskim narciarstwie. PZN podzielił reprezentację narodową na dwie grupy - kadrę A i A-mix. W pierwszej jest... tylko Kowalczyk, w drugiej pozostali zawodnicy i zawodniczki. Justyna ma do wyłącznej dyspozycji własny team. Tworzą go trener Wierietielny oraz trzech serwismenów. Szwed Olsson odpowiada za dobór mieszanki do smarowania nart. W zależności od temperatury, stopnia zmarznięcia podłoża, sypkości śniegu, jego czystości i mnóstwa innych czynników komponuje odpowiednie smary, używając do tego aż 120 różnych substancji. Przed startem kilka, czasem nawet kilkanaście mieszanek wypróbowują w praktyce testerzy. To dwaj biegacze o podobnej posturze co Justyna. Oni wstępnie oceniają, które noszą lepiej, a które gorzej. Na koniec zawodniczka dostaje do wypróbowania 2 - 3 pary nart i dokonuje wyboru. Kiedyś Kowalczyk sama musiała testować narty. Nie pomagało to w koncentracji i wypoczynku przed biegiem, a w rezultacie odbijało się na wynikach. Teraz jest już profesjonalistką w pełnym tego słowa znaczeniu. Skrupulatną w każdym szczególe, podporządkowującą bieganiu na nartach wszystko.
Ale ten profesjonalizm nie wynika z jej charakteru. Jest narzucony siłą woli. Wręcz nienaturalny. Kiedyś np. notorycznie przeziębiała się, bo zapominała założyć czapkę, zapiąć kurtkę. Teraz nauczyła się o tym pamiętać. Przeczytała wszystko na temat zapobiegania chorobom wynikającym z częstego przebywania w niskich temperaturach. Mimo swojego roztrzepania pilnie przestrzega zażywania naturalnych wyciągów uodparniających. Nauczyła się też, że kiedy boli, to czasem trzeba przystopować z treningiem. Wcześniej na każdą kontuzję miała jedną receptę - rozbiegać. Wierietielny żartuje, że ostatnią rzeczą, jaką musi na niej wymusić, jest to, by przestała dźwigać bagaże ze sprzętem. Od tego Justyna ma swoją ekipę, ona sama wystarczająco nadwyręża swoje mięśnie i ścięgna podczas morderczych treningów.
Ma bardzo wesołą naturę. "Jej zęby zawsze są na wierzchu, szczerzy je w uśmiechu, który prawie nigdy nie znika z jej twarzy. Lubi żartować" - mówi jeden z jej kolegów. Justyna lubi też zabawę. "Kiedyś opowiadała mi, że idzie na wesele. Takie prawdziwe, 3-dniowe. Mówiła: >Jak się bawić, to na całego!<" - dodaje znajomy narciarki. W Libercu jeden z dziennikarzy zapytał ją, czy to prawda, że świętując zdobycie pierwszego medalu na mistrzostwach, napiła się mleka. Odpowiedziała: "Eee tam, mleko. Pół wina wypiłam!"
Jak tak wesoła, młoda dziewczyna może znosić bezlitosny reżim treningowy? Po prostu jest tytanem pracy. Pracuje niemal bez przerwy. Przygotowania do nowego sezonu zaczyna w maju i odtąd nie ma mowy o zabawie. "Trenuje jak szalona. Pod tym względem nie można jej porównać do żadnego sportowca, którego znałem" - ocenia Olsson. A wie, co mówi, bo pracował z wieloma gwiazdami sportów zimowych.
Podczas zgrupowań na lodowcach Justyna biega na nartach, w Polsce głównie na rolkach albo zwyczajnie, na nogach, ale z kijkami. Jest też rower, basen, siłownia - niemal codziennie trzy treningi. Razem 6 do 8 godzin ćwiczeń. Wstaje po piątej. O szóstej budzi trenera waleniem w ścianę i wychodzi na 1,5-godzinny rozruch. Po śniadaniu jest 3-, 4-godzinny trening przedpołudniowy. Następnie obiad i odpoczynek. Zazwyczaj drzemka. Potem trening popołudniowy trwający 2 - 2,5 godziny. Trochę czasu dla siebie ma wieczorem, po 20. Ale często nie ma już siły, by z niego korzystać. Bo 20 to dla niej już prawie noc.
Pod koniec listopada zaczyna się sezon, który trwa do końca marca. Dopiero w kwietniu jest czas na odpoczynek i zabawę. Jednak także na regenerację sił i leczenie kontuzji. A potem znowu jest maj...
Na zgrupowaniach nie ma wiele rozrywek. Laptopa ze sobą nie wozi. Jest "niekomputerowa". Śmieje się, że jak ktoś przyśle jej e-maila w listopadzie, to ona potrafi go przeczytać dopiero w marcu. W czasie wyjazdów na zawody praktycznie jedyne urozmaicenie stanowią nauka i książki. Studia na katowickiej AWF trochę się jej przedłużają (ma tylko miesiąc na zaliczenie wszystkich egzaminów). Jednak już myśli o kolejnym kierunku. Do nauki dopinguje ją zdolne i wykształcone rodzeństwo. Jedna z sióstr jest nauczycielką, druga i brat to lekarze. A ona na żadnym polu nie chce być gorsza.
Czyta wszystko, w zależności od nastroju. Od Gombrowicza po romanse. "Nie mam czasu na prawdziwe romansowanie, więc chociaż o nich czytam" - żartuje.
Pochodzi z Kasiny Wielkiej, niespełna 3-tysięcznej wsi w Beskidzie Wyspowym, która wydała już kilkunastu mistrzów Polski w biegach narciarskich, biatlonie i lekkoatletyce. Sama nie wywodzi się ze sportowej rodziny, ale od małego była przyzwyczajona do wysiłku. Ojciec pracował w schronisku na Śnieżnicy, szczycie, u podnóża którego leży Kasina Wielka. "Prawie codziennie wspinałam się z nim do schroniska" - wspomina Justyna.
A na górze słuchała opowieści pracownicy schroniska, której bracia Jan i Wiesław Ziemianinowie byli znanymi biatlonistami, drużynowymi medalistami mistrzostw świata, wielokrotnymi olimpijczykami. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że z drugim z nich pojedzie na igrzyska do Turynu.
Przygodę ze sportem zaczęła dość późno, pod koniec podstawówki. "W latach 90. w Kasinie był tzw. poszerzony program narciarski. Młodzieżą z okolicznych szkół zainteresował się klub Maraton z Mszany Dolnej. Tam trafiła Justynka, która wygrywała wtedy biegi przełajowe" - wspomina jej pierwszy trener Stanisław Mrowca. Matka, Janina Kowalczyk, nauczycielka języka polskiego, niechętnie przyglądała się jej treningom. Wolała, żeby córka śladem starszego rodzeństwa się uczyła. Wymarzyła sobie dla niej studia prawnicze. Justyna była jednak uparta i wymogła na matce układ: jeśli zdobędzie złoty medal mistrzostw Polski w swojej kategorii wiekowej, to będzie mogła nadal biegać. Spełniła ten warunek: została mistrzynią po zaledwie czterech miesiącach treningu.
Jako sportsmenka jest niedoskonała. W odniesieniu do dwukrotnej mistrzyni świata, najlepszej biegaczki ostatnich mistrzostw brzmi to niewiarygodnie, ale taka jest prawda. Wszyscy fachowcy podkreślają, że ma duże braki techniczne. I ogromny potencjał. "Ona nie potrzebuje biegać technicznie. Ma tyle siły, że technika jest u niej mniej istotna" - mówi jej była wielka rywalka Czeszka Katerzina Neumannova, która w Turynie odebrała jej złoty medal olimpijski, a w Libercu - już po zakończeniu własnej kariery - wręczała jej złoty medal mistrzostw świata.
Justyna wie, że w swoim bieganiu jeszcze wiele może poprawić. I stara się to robić. Między innymi podpatruje, jak biegają mężczyźni. Przyglądała się m.in. Andrusowi Veerpalu, którego technika uchodzi za perfekcyjną. Estoński narciarz w biegu jest maksymalnie efektywny, nie wykonuje żadnych zbędnych ruchów. Podczas treningów Justyna starała się biegać za nim, naśladując jego krok. Podpatruje też inne metody treningowe. Kiedy trenowała nad kołem podbiegunowym w fińskim Muonio, zauważyła, że legendarny norweski biatlonista Ole Einar Bjoerndalen biega po drodze, ciągnąc za sobą przywiązaną oponę. Wielu mężczyzn miałoby z tym kłopoty, ale ona też zaczęła biegać z takim utrudnieniem. O jej niesamowitych warunkach fizycznych przekonał się nawet biegający trener kadry A-mix Janusz Krężelok. Kiedy biegali w hiszpańskiej Sierra Nevada, bez nart, nie mógł wytrzymać tempa Justyny.
Ciągle jest młoda, najmłodsza spośród wszystkich medalistek mistrzostw w Libercu - ma 26 lat. Jeszcze wiele może osiągnąć. A jak na razie każdy kolejny sezon był dla niej lepszy od poprzedniego.