Kubacki do zawodów przystępował jako lider TCS. Nad drugim Mariusem Lindvikiem miał 9,1 punktu przewagi. Norwega i innych rywali złudzeń pozbawił praktycznie już w pierwszej serii, w której uzyskał najlepszą odległość dnia - 143 m. W finale osiągnął 140,5 m, co było drugim wynikiem w konkursie. O samozachwycie nie ma jednak mowy.
To nie były moje najlepsze skoki. Wydaje mi się, że nawet patrząc tylko na sam turniej, to pierwszy skok w Innsbrucku był lepszy jakościowo. Tutaj z progu wychodziłem dobrze, lot też był ok, ale do lądowań mam zastrzeżenia - ocenił na gorąco.
Kubacki w trakcie TCS emanował spokojem i nie inaczej było w poniedziałek. Z zimną krwią podszedł do decydujących zawodów.
Rano może były lekkie nerwy, ale podszedłem do tego zadaniowo. Wiedziałem, co mam zrobić na skoczni i nie próbowałem robić czegoś więcej, nie kombinowałem. Wydaje mi się, że to było kluczowe - podkreślił.
Cieszę się z pracy, jaką wykonałem ja oraz cały sztab. Wszyscy skupiliśmy się na swoich zadaniach i zagrało to jak z nut. Jestem bardzo szczęśliwy, że ten dzień właśnie tak się skończył - dodał.
Polscy kibice zgromadzeni wokół skoczni w Bischofshofen o końcowym triumfie Kubackiego przekonani byli już po pierwszej serii. On jednak wśród zdobywców Złotego Orła jeszcze się wtedy nie widział.
W skokach wszystko jest możliwe, niczego nie można być pewnym. Zawody nie kończą się nawet po drugim skoku, tylko dopiero po kontroli sprzętu. Wiedziałem jednak, że w tym zakresie wszystko będzie w porządku, bo mam zaufanie do sztabu - wspomniał.
Kubacki miejsca na podium w TCS blisko był już w dwóch poprzednich edycjach. Wówczas jednak na przeszkodzie stanęły słabsze wyniki w Innsbrucku. Tamte niepowodzenia nigdy go jednak nie deprymowały, były jedynie lekcją.
Jest takie stare rycerskie powiedzenie, że smoka trudno jest zabić, ale trzeba próbować. Właśnie tak do tego podszedłem - zdradził.
Kubacki został trzecim Polakiem, który wygrał tę prestiżową imprezę. Wcześniej dokonali tego Adam Małysz (2001) oraz dwukrotnie Kamil Stoch (2017 i 2018).
Bycie zwycięzcą tego turnieju brzmi dumnie i jestem dumny z tego, co pokazałem dziś oraz we wcześniejszych dniach. Nie spisywałem się idealnie, ale cieszę się, że wykonywana praca przyniosła efekt. Popełniałem błędy, jednak okazało się, że mniej niż inni - ocenił.
Poniedziałkowe zwycięstwo w Bischofshofen było dopiero jego drugim w zawodach Pucharu Świata. Chyba nikt przed TCS nie wymieniał go w gronie faworytów, ale on czuł, że wysoka forma jest blisko.
W Engelbergu może nie było super, ale czułem, że już mi niewiele brakuje do naprawdę dobrych skoków. Potem odpocząłem w święta Bożego Narodzenia, wiedziałem, co mam dalej robić, nad czym pracować i to po prostu zadziałało - wskazał.
Jak przyznał, przed turniejem wierzył, że może go wygrać, ale...
Takich deklaracji nie składa się publicznie. Po co potem ma mnie ktoś z tego rozliczać? Wolę skupić się na swojej robocie i wierzyć w sukces niż o tym mówić. Dziękuję wszystkim, którzy trzymali za mnie kciuki, nawet jeśli na początku we mnie nie wierzyli - podsumował.
W końcowej klasyfikacji TCS wyprzedził o 20,6 pkt Lindvika, trzeci Niemiec Karl Geiger stracił do Polaka 23,2 pkt. Czwarty był triumfator sprzed roku i lider po dwóch konkursach Japończyk Ryoyu Kobayashi.