Decyzja Safina o zakończeniu kariery w wieku 29 lat mało kogo zdziwiła. Fascynował nie tylko grą. Kibice na całym świecie widzieli w nim rogatą, nieodgadnioną, słowiańską duszę wciśniętą w rolę tenisisty. Wybaczali 700 strzaskanych rakiet i o wiele bardziej nieobyczajne wybryki poza kortem, a może właśnie za nie go kochali. Do Australii w tym roku przyleciał z podbitym okiem. "Były małe kłopoty w Moskwie, ale wszystko w porządku. Wygrałem walkę" - uspokoił dziennikarzy.

Reklama

Były lider rankingu dziś sklasyfikowany na 65 miejscu przegrał w II rundzie z Juanem Martinem del Potro 4:6, 7:5, 4:6. Trzeba przyznać, że młody Argentyńczyk w pełni zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji, bo po ostatniej piłce ani przez moment nie celebrował. A miał się z czego cieszyć, wygrał pierwszy mecz od US Open.

Ekstatyczna publiczność przyszła wczoraj do hali Bercy dla Safina. To tu Rosjanin przeżywał najlepsze momenty w karierze - trzy razy zdobył tytuł (dzieli rekord z Borisem Beckerem), to tu pod okiem Borysa Jelcyna w 2002 r. pomógł Rosji zdobyć Puchar Davisa. Dwa lata wcześniej bezceremonialnie wkroczył na szczyty tenisa - w 98 minut pokonał Pete'a Samprasa w finale US Open. Dorównał temu wyczynowi tylko raz, wygrywając Australian Open 2005, od tamtej pory nie zdobył żadnego tytułu (w sumie wywalczył 15).

"Chciałbym wygrywać więcej, ale kiedy tylko dobrze mi szło, kończyło się kontuzją" - mówił Safin. "Każdy powrót na kort był ciężki dla psychiki. Żyłem w ciągłym stresie. Chciałem się od tego uwolnić, żeby wreszcie móc oddychać".