Przed rokiem Rajd Dakar był wielkim sukcesem Krzysztofa Hołowczyca – zajął rewelacyjne piąte miejsce. W tym roku miało być podobnie. Aż do dziewiątego etapu Polak z belgijskim pilotem Jean-Markiem Fortinem w generalnej klasyfikacji był szósty. Jechał nissanem navarą przygotowanym przez belgijską firmę Overdrive, któremu daleko było do auta z marzeń Hołowczyca.
Przed wyjazdem do Argentyny zdradził "Dziennikowi Gazecie Prawnej", że aby mieć to, co chciał musiałby dostać od sponsorującego go Orlenu trzy razy większy budżet na ten start. A jednak na tegorocznej trasie znów trzymał się blisko czołówki, tylko nieznacznie ustępując silnym teamom fabrycznym Volkswagena czy BMW. Po cichu liczył na ich brawurę, natomiast sam bardzo uważał za błędy, które mogłyby go wyeliminować z jazdy po trudnym pustynnym terenie.
Jak na ironię, nagłe kłopoty spadły na niego, kiedy od opuszczenia Atakamy dzieliły rajdowców dosłownie kilometry. To miał być także koniec największych technicznych trudności tegorocznej trasy. Niestety ostatni pustynny etap, z Copiapo do La Sereny, okazał się też ostatnim etapem Hołowczyca. Przynajmniej w tym roku.
Na początku poniedziałkowego etapu trudności dotknęły wszystkich rajdowców. Poranna mgła poważnie utrudniająca widoczność zmusiła organizatorów do opóźnienia startu o cztery godziny. Odcinek specjalny został skrócony 338 do 170 kilometrów.
Hołowczyc z Fortinem ruszyli swoim zwykłym, bardzo dobrym tempem. Na pierwszym punkcie kontrolnym mieli 10. czas. Przygoda skończyła się 33 kilometry dalej. Zawiódł samochód, który jeszcze w sobotę, w dniu odpoczynku rajdowców, został bardzo skrupulatnie sprawdzony przez mechaników. Wymieniono w nim wszystko, na co tylko pozwalał regulamin.
Na 66. kilometrze podczas przeprawy przez wydmę nissanie urwał się tylny most i wypadł wał napędowy. Kiedy Hołowczyc z Fortinem rozebrali samochód i zobaczyli ukręcony wał, wiedzieli, że to może oznaczać tylko jedno – koniec. Awarii nie dało się usunąć na pustyni, po kilku samochód Polaka zwiozła z trasy ciężarówka serwisowa organizatorów.
– Siedzimy i płaczemy – opowiadał Hołowczyc. – Nigdy nie jechaliśmy tak grzecznie, jak w tym Dakarze. Nie mieliśmy żadnego poważnego defektu. Byliśmy w czołówce. A tu taki pech. Nie mogę w to uwierzyć. To był ostatni pustynny etap. Gdyby nie wydmy, może jakoś dotarlibyśmy do mety. Ale w tych warunkach było to niemożliwe.