Nadspodziewanie dobrze skończyła się też jej samodzielna wyprawa do Melbourne. Udział w Australian Open zaczęła od kwalifikacji, a dotarła aż do 1/8 finału, najdalej w całej historii swoich wielkoszlemowych startów. Dzięki temu wróciła do czołowej setki rankingu (dziś 83. miejsce WTA).
"Tym razem za dwa tygodnie w Miami dołączą do mnie mama i trener Paweł Ostrowski. Spędzę w USA ponad miesiąc. Przez ten czas muszę trenować pod fachowym okiem" - mówiła DZIENNIKOWI tenisistka chwilę przed wejściem na pokład samolotu.
Samodzielność Marty ma proste wytłumaczenie. "Chodzi o oszczędności, Marta nie ma sponsora, za wszystko płaci sama" - mówił trener Ostrowski. "To wynikło z konieczności, ale okazało się, że dobrze mi samej" - przyznaje Marta."Nie jestem samotna, na ogół są ze mną Alicja Rosolska i Klaudia Jans. Niepewnie czułam się tylko w stolicy Kolumbii Bogocie. Hotelu pilnowało wojsko z bronią. A znajomy trener ostrzegał, żeby pod żadnym pozorem nie wychodzić. W przyszłości czasem będę wyjeżdżać sama, nawet jeśli będę miała sponsora" - dodaje.
Czy jest na to nadzieja? "Rozmowy cały czas trwają, myślę, że już wkrótce wszystko się wyjaśni" - zdradza tenisistka.
Wyjazd do Ameryki Południowej nie był zbyt udany. Turnieje w Vina del Mar i w Bogocie Domachowska zakończyła na eliminacjach. Wszystko dlatego, że nie zdążyła się przygotować. Przejście z twardych kortów na mączkę wymaga więcej czasu. Do tego gra na wysokości 2800 m n.p.m. była ponad siły.
"Zdecydowałam się tam jechać jeszcze przed startem w Australian Open. Miałam wtedy słabszy ranking, obawiałam się, że nie dostanę się do większych turniejów takich jak w Paryżu czy Antwerpii. Później okazało się, że limity wcale nie były wyśrubowane, a w eliminacjach były wolne miejsca. Wyjazd do Ameryki Południowej był błędem" - przyznaje Domachowska.
W Indian Wells Marta ma zapewnione miejsce w turnieju głównym Dziś w nocy polskiego czasu poznała swoją pierwszą rywalkę. W Miami na razie jest 6. na liście uczestniczek eliminacji. Biorąc jednak po uwagę zeszłoroczne limity, też powinna trafić do turnieju głównego
"Ostatnio na treningach grało mi się świetnie, więc jestem dobrej myśli" - zapewnia tenisistka. "W Kalifornii lubię grać, nawet kiedy nie idzie mi najlepiej. Zresztą wiosna na twardych kortach w USA to dla mnie dobry czas. Dwa lata temu w Memphis byłam w finale, a po starcie w Miami osiągnęłam najlepsze, 37. miejsce w rankingu"- przypomina.
Pozytywne nastawienie Marty to dobry znak, bo przyjemność z gry nierozłącznie wiążą się u niej z sukcesami na korcie. "Gram żywiołowo, tenis to dla mnie radość. Jeśli przeradza się w pracę, w obowiązek do wykonania, moja gra przynosi coraz gorsze efekty. Muszę się dobrze bawić, żeby wygrywać" - wyjaśnia.
Zwycięstwa są jej potrzebne przede wszystkim, żeby zakwalifikować się do turnieju olimpijskiego. "To ostatnia szansa, żeby pograć na twardych kortach. Potem rywalizacja przenosi się na mączkę. Ostatnie punkty, które będą liczyć się w kwalifikacji olimpijskiej, to te z Roland Garros. A ja w zeszłym roku grałam tylko dwa turnieje na kortach ziemnych" - wyjaśnia.
Dlaczego Marcie tak bardzo zależy na starcie w Pekinie? "To musi być niesamowite przeżycie i zaszczyt dla każdego. Poczuć tę atmosferę, być razem z innymi reprezentantami Polski. A jeśli jeszcze za start dostałabym punty WTA, to czego więcej chcieć?" - pyta.
Marzenie spełni się, jeśli Marta awansuje w okolice 60. miejsca w rankingu WTA. "Muszę obronić rundę z Indian Wells i półfinał 75-tysięcznika w Dinan. Obliczyliśmy, że potrzebuję 150 punktów" - wyjaśnia Domachowska. Tyle można zarobić na półfinał w Indian Wells.
W turnieju głównym w Kalifornii wystartują także Agnieszka Radwańska (rozstawiona, wolny los w I rundzie) i jej siostra Urszula (z dziką karta).