W pierwszej rundzie zmierzy się pani z Yung-Jan Chan z Tajwanu. Czy jest pani zadowolona z losowania?
Agnieszka Radwańska: Losowanie jak każde inne. Pierwsza rywalka nie robi na mnie wielkiego wrażenia. Wiem, że ona jest w moim wieku. Znamy się dosyć dobrze, bo jako juniorki grałyśmy w tych samych turniejach. Ale nigdy przeciwko sobie, przynajmniej tego nie pamiętam. To dobra deblistka, z czołowej dziesiątki, więc grać potrafi.

Reklama

Jak pani sobie radzi w tym koszmarnym klimacie?
Ciężko będzie grać w takiej duchocie. To, co tu się dzieje, porównałabym do turnieju w Pattaya w Tajlandii. Tam dziewczyny mdlały na korcie

Ale pani poszło tam nieźle, wygrała pani ten turniej.
Ale to nie znaczy, że się tam dobrze czułam. Muszę jednak przyznać, że kiedy ostatnio grywałam w ciężkich warunkach, to wygrywałam.

Pomalowała pani paznokcie w biało-czerwone barwy. Czy to coś w rodzaju barw wojennych?
A co, źle wyglądam? Zawsze mamy pomalowane paznokcie, tu z innymi dziewczynami postanowiłyśmy, że pomalujemy je w nasze narodowe barwy. Zresztą zauważałam, że inni robią podobnie. To chyba taka olimpijska moda.

Otwarcie mówi pani o medalu. Nie boi się pani składać takich deklaracji?
Nie, bo medal jest jak najbardziej do zdobycia. Jeżeli pierwsze dwa mecze pójdą mi w miarę szybko, jeżeli będę miała czas, by po nich wypocząć, to powinno być dobrze. Turniej trwa tylko tydzień i mecze są codziennie, więc trzeba się szybko regenerować. Nie spodziewałam się tylko, że będę miała takie problemy z ręką. Mam zapalenie stawu palca serdecznego. Przez tę rękę boje się trochę tej liczby meczów.

W debla zagracie razem z Martą Domachowską. Jak się dogadujecie?
Przede wszystkim obie jesteśmy singlistkami. Debel to coś innego. Ale jak najbardziej chcemy w nim dobrze wypaść, wykorzystać szansę startu w igrzyskach. Traktujemy to jako przyjemność, jako trening. Debel troszkę mniej waży od singla, ale każdy i tak walczy o zwycięstwo.

Mieszkacie w jednym pokoju. Nie kłócicie się?
Nie, skąd. A pojawiły się takie głosy? Jedyne, na co możemy narzekać, to rozmiar naszego pokoju. Obydwie mamy mnóstwo toreb, wcześniej byłyśmy przecież na turniejach, i nie mieścimy się ze wszystkimi rzeczami. Nie mamy telewizora ani telefonu, ale i tak jest fajnie, bo mieszkamy ze wszystkimi innymi sportowcami. Spotkałyśmy się z siatkarzami, siatkarkami, wioślarzami. Nie kojarzę niektórych twarzy, ale każdy ma tu taki problem.

Reklama

Debiutuje pani na igrzyskach. Coś panią zaskoczyło w wiosce olimpijskiej?
Wioska jest ogromna. Wszędzie jest daleko, wszędzie trzeba iść po kilkanaście minut, czy na siłownię czy na stołówkę. Żeby poznać ten obiekt, trzeba spędzić tu kilka dni. Na razie wszystkich pytam o drogę albo chodzę z mapką w ręku.

Niedawno znów awansowała pani w rankingu. Pani ojciec mówił, że pierwsze dziesiątka WTA to zupełnie inna bajka. Jak pani się podoba w tej bajce?
Teraz w każdym turnieju będę już wysoko rozstawiona. W mniejszych imprezach jestem traktowana jako faworytka do zwycięstwa. Staram się nie myśleć o tej presji. Wychodzę na kort tak samo, jak wychodziłam, kiedy byłam trzydziesta czy pięćdziesiąta. Ale nie ma się co oszukiwać, odczuwam różnicę.

Tenisistki ze ścisłej czołówki to nie tylko sportsmenki, ale postaci kultury masowej. Myśli pani o sobie w ten sposób?
Podchodzę do swojego wizerunku z dużym dystansem. Nie jestem aktorką, która musi zawsze idealnie wyglądać, codziennie zaskakiwać coraz piękniejszym makijażem czy fryzurą. Nie spędza mi snu z powiek, że jakiś włosek będzie odstawał. Tenisistki raczej są kojarzone ze zmęczonymi, spoconymi dziewczynami, które gonią piłkę po korcie.

A jednak dba pani o wygląd.
Rzeczywiście, ale to są szczegóły, które nie każdy dostrzega. Mówiłam, że zawsze mam zadbane paznokcie. Zrobiłam sobie zęby, przez trzy lata nosiłam aparat, bo chciałam, żeby wyglądały estetycznie. Na korcie trudno dbać o fryzurę, ale kiedy gdzieś wychodzę, zwracam na nią uwagę. Moje niesforne loki prostuję żelazkiem. Zdecydowanie lubię dobrze wyglądać.

Ma pani świadomość, że tworzy historię polskiego sportu?
To dotarło do mnie już w zeszłym roku, kiedy jako pierwsza Polka wygrałam turniej WTA w Sztokholmie. Cieszę się z tej roli. Ona jest tym bardziej widoczna, że dotychczas właściwie nie było tenisa w Polsce. Długo, długo nic, i nagle bum! Pojawiła się Radwańska.

Przed wyjazdem na igrzyska spędziła pani prawie trzy tygodnie w Krakowie, udało się odpocząć?
Rzadko w środku sezonu mogę spędzić tyle czasu w domu. Już prawie zapomniałam jak wygląda mój pokój. Przez cały czas byłam bardzo zajęta. Codziennie miałam trzy treningi, musiałam chodzić na półtoragodzinne zabiegi, bo na Wimbledonie nadwyrężyłam nogę. Do tego, kiedy tylko mogłam umawiałam się na dodatkowe jazdy, bo zależało mi, żeby wreszcie przygotować się do egzaminu na prawo jazdy. Udało mi się nawet go zdać.

Ostatnio udzielała pani wielu wywiadów.
Właściwie przez cały czas. Żaden mój trening nie może się odbyć bez kamery. Właściwie kiedy przyjeżdżała tylko jedna ekipa telewizyjna, to był luz.

Jak pani sobie z tym radzi. Czy to przyjemna strona tenisa, czy zło konieczne?
Zdaję sobie sprawę, że to jest nieodłączna cecha sportu, zwłaszcza jeśli uprawia się go na wysokim poziomie. Różnica z sytuacją sprzed roku jest taka, że wtedy miałam spokój przynajmniej poza Polską. Ale ostatnio stale mam na głowie zagraniczne media.

Zdarza się pani życzyć dziennikarzom, żeby zniknęli z powierzchni ziemi?
Miło byłoby odbyć chociaż jeden trening bez kamer. W wolnym czasie też ciągle ktoś chce mi towarzyszyć z kamerą albo aparatem. W większości krajów kamer nie wpuszcza się do restauracji, czy teatrów. Od razu robi się problem, zamieszanie, to dosyć uciążliwe. Nie wstawiam się za takimi ekipami, ja też chciałabym mieć trochę spokoju.

Pani ulubione zajęcie w wolnym czasie to zakupy. Czy tenisistka, która zarobiła prawie półtora miliona na korcie sprawdza jeszcze ceny na metkach?
Oczywiście, że tak. Kupuję w granicach rozsądku. Lubię rzeczy dobrych marek, bo na ogół są lepszej jakości. Ostatnio świetnie udały się nam zakupy w Londynie. Spędziłyśmy z Ulą sześć godzina na Oxford Street - była cała w przecenach.

Na przecenach trudno dużo wydać, a pani zarobki wciąż rosną. Myśli pani poważnie o zarządzanie swoimi pieniędzmi?
Zaczęłam o tym myśleć znacznie wcześniej. Pierwszym poważnym zakupem było mieszkanie – 200 metrów kwadratowych w centrum Krakowa to dość dobra inwestycja. Pewnie wkrótce pomyślę o kolejnych lokatach.

Robi się pani coraz bardziej samodzielna - w życiu i na korcie. Czy za kilka lat pani kariera też będzie opierać się o rodzinny team Radwańskich?
Już od dawna wiele rzeczy załatwiałam sama, na przykład sprawy związane z wyjazdami. Trenujemy od zawsze z Ulą i z tatą. Mama załatwia sprawy papierkowe, a tego jest naprawdę dużo – na stole zawsze leżą całe sterty rachunków. Jak dotąd to wszystko bardzo fajnie działa w naszej rodzinie. A co będzie za kilka lat? Nie wiem.