Wygrał pan kolejną walkę na zawodowym ringu. W sobotę w Spodku pokonał pan Antona Lascka, który przegrał 45 z 55 zawodowych pojedynków. Jaki sens mają walki z takimi kelnerami?

Zdaję sobie sprawę, że moi rywale nie są wybitni. Ale tak buduje się zawodową karierę. To dopiero moja trzynasta walka. A mimo to miałem już szansę zdobyć tytuł mistrza Polski.

Reklama

Pół roku temu przegrał pan jednak przez nokaut z Andrzejem Wawrzykiem. Po tym, co obaj pokazaliście teraz w Katowicach, nie daję panu większych szans w rewanżu...

Wawrzyk to znakomity bokser, ale w tym sporcie, a zwłaszcza w wadze ciężkiej, faworyta od porażki dzieli jeden cios. Oliver McCall kiedyś zamknął oczy i znokautował Lennoksa Lewisa. Gdy je otworzył, był już mistrzem świata. Nieliczni dojdą na szczyt, ja mistrzem świata nigdy nie będę, ale kocham to, co robię i chcę osiągnąć jak najwięcej.

Reklama

Ma pan wielu krytyków. Prawie wszyscy fachowcy uważają pana za miernego boksera. Nie zraża to pana?

Jak powiedział James Bond, wyznacznikiem mojej siły jest siła moich wrogów. Gdyby zebrać wszystkich moich wrogów, zważając, że jestem sam, okaże się, że to ja jestem najsilniejszy. Mogę wyjść do ringu z każdym. Nie boję się nikogo. Nie jest wstydem przegrać. Wstydem jest nie podjąć walki.

Jednym z zagorzałych pańskich antagonistów jest Przemysław Saleta. Skąd taka nienawiść między wami?

Reklama

Kiedyś byliśmy przyjaciółmi, ale gdy wyjechał do USA i poprosił mnie o opiekę nad swoją żoną, zaczęły się problemy. Saleta ma do mnie osobiste urazy, a także nie może się pogodzić z tym, że mi w życiu wychodzi to, co sobie zaplanowałem. Nie wierzył, że będę bić się o tytuł mistrza Polski, a jednak doszedłem do tego.

Do jego sukcesów panu daleko. On był mistrzem Europy...

Trafiło się ślepej kurze ziarno. W rewanżu Krasniqi go zdemolował. Potem Saleta skompromitował się w mieszanych sztukach walki (mixed martial art). A ja właśnie podpisałem kontrakt na kilka walk z MMA. Jeżeli zgłaszają się do mnie organizatorzy Konfrontacji Sztuk Walki, to znaczy, że mam jakieś walory.

Kibice ich jednak nie zauważają. Nie denerwuje się pan czytając komentarze na swój temat?

Najłatwiej wylewać swoją żółć przed komputerem. Trudniej coś zrobić w życiu. Poza boksem coś jeszcze umiem. Skończyłem liceum muzyczne a potem studia w tym zakresie na Wyższej Szkole Pedagogicznej w Częstochowie. Potrafię zagrać chociażby na fortepianie, kontrabasie czy gitarze. Moja mama zapisała mnie do liceum muzycznego, ale moje serce chciało więcej adrenaliny niż daje gra na pianinie. Dlatego zacząłem trenować kick boxing, a potem boks.

Wykształcenie muzyczne pomaga w sporcie?

Jak dobrze trafię prawym sierpowym, to w sercu mi gra przez tydzień. W boksie największe sukcesy osiągają ludzie inteligentni. Zdaję sobie sprawę, ile mam braków, ale też znam swoje zalety.

Pomaga je wydobyć Jerzy Kulej, z którym pan trenuje?

To jeden z moich największych przyjaciół. Jest moim konsultantem. Okazuje mi wiele serca, zawsze mogę na niego liczyć. Znam go cztery lata i przez ten czas wiele mnie nauczył.

Ludzie śmieję się z pana, gdy czytają, że pomógł pan odzyskać różowego pluszowego konia Joli Rutowicz. Po co panu takie historie?

Mam dystans do siebie i sporą dozę humoru. Nie biorę życia na serio. Traktuję je na wesoło. Jeżeli ludzi razi to, że pomagałem Joli szukać konika, to nie mój problem, tylko ich. Ja dobrze się bawiłem.

Ale potem te szyderstwa słychać, gdy pan walczy...

Złośliwych nie brakuje. Od 2003 roku organizuję w rodzinnej Częstochowie piłkarskie mecze charytatywne między bokserami i żużlowcami. Dochód przeznaczam dla potrzebujących. Mimo że cel jest szczytny, to i tak wielu kopie mnie mówiąc: Najman robi to na pokaz. Tak nie jest, ale nawet gdyby była to prawda, to najważniejsza jest namacalna pomoc. Jestem szczęśliwcem, bo co zaplanuję, to mi wychodzi. Dlatego źle bym się czuł, gdybym nie podzielił się tym z innymi. To jest moja powinność.