Dlaczego Australian Open jest najmniej przewidywalny ze wszystkich turniejów wielkoszlemowych? Zawsze są jakieś niespodzianki, jacyś niespodziewani bohaterowie.

Wojciech Fibak: W latach 70., kiedy Australian Open rozgrywano na trawie, na stadionie Kooyong, był on jeszcze bardziej nieprzewidywalny. Czołowi tenisiści nie latali tam chętnie, bo turniej odbywał się zaraz po Nowym Roku, więc traciło się święta, ale przede wszystkim trawa na Kooyong była o wiele bardziej wymagająca niż wimbledońska. Zawsze nierówna, korty znajdowały się w samym środku pola i nie były niczym osłonięte od wiatru. Dominował wtedy styl atakujący, serwis – siatka. Najgroźniejsi byli w tym Amerykanie i właśnie Australijczycy. Stąd niespotykane gdzie indziej nazwiska zwycięzców: Johan Kriek, Roscoe Tanner, czy Mark Edmondson.

Reklama

Teraz wszyscy najwięksi latają na antypody bez zastrzeżeń.

Australian Open to jedyny turniej wielkoszlemowy, przed którym organizowana jest impreza pokazowa, właśnie na Kooyong, z bardzo wysokimi gażami dla gwiazd. Federer gra tam co roku. Już 20 lat temu, jako menedżer Lendla, negocjowałem warunki pojawienia się tam Ivana. W Paryżu, w Londynie, czy w Nowym Jorku nikomu nie przyszłoby do głowy rozgrywanie takiej imprezy. Ale Australian Open od początku miał kompleksy i wciąż je ma.

Reklama

>>>Radwańska rozstawiona z "9" w Australian Open

I wciąż zdarzają się niespodziewani bohaterowie tego turnieju, jak choćby Jo-Wilfried Tsonga w finale przed rokiem.

Złożyłbym to na karb przypadku. W Australii swoje jedyne tytuły wielkoszlemowe zdobyli Petr Korda, czy Thomas Johansson. Ale podobne historie zdarzały się na przykład w finale Roland Garros. Na Wimbledonie i US Open sensacje były rzadsze. Dziś Australian Open jest bardziej dostępne. Przesunięto termin na połowę stycznia, zmieniono nawierzchnię i lokalizację – nowy obiekt przypomina US Open. W ogóle świat zrobił się mniejszy, Australia nie wydaje się już tak daleko.

Reklama

Dla wielu tenisistów jest to ulubiony turniej wielkoszlemowy. Mówią, że nic ich tam nie rozprasza, jak w Nowym Jorku, Paryżu, czy Londynie.

Nie dziwi mnie to. Australia to taka Ameryka bez wad. Wszyscy chodzą uśmiechnięci, opaleni, kochają sport. Dlatego gracze dobrze się tam czują. Publiczność to Anglosasi, ale bez radykalności znanej w Wielkiej Brytanii. Nie ma też w nich tego, co wszystkich tak irytuje w Amerykanach. Z drugiej strony uważam, że trzeba docenić te wszystkie piękne rzeczy, które oferuje Roland Garros, czy Wimbledon. Być może młodzi gracze są na to mniej wrażliwi. Agnieszce Radwańskiej nie podoba się tłok w stołówce w Roland Garros. Dla mnie ten zakątek świata pozostanie bliski sercu. Do tego stopnia, że kupiłem tam dom i przez 20 lat budziłem się z widokiem na korty. US Open też można krytykować – za ogrom betonu, uciążliwe dojazdy do centrum. Ale w czasie rozgrywania turnieju na korty Flushing Meadows jest skupione spojrzenie całej Ameryki i to się czuje.

Na którą z tenisistek postawiłby pan w tegorocznym Australian Open?

Oficjalną faworytką powinna być Venus Williams, bo ona ostatnio w wielkich turniejach gra najrówniej. Widać, że tenis ją cieszy. Postawiłbym na nią, zwłaszcza wobec niemocy Any Ivanovic, która trwa od Roland Garros. Serena to wielka niewiadoma, przyjechała do Australii dwa tygodnie wcześniej, zupełnie bez formy. Ale równie dobrze może dojść do finału. Liderka rankingu Jankovic może zagrać jak to ona – dojść daleko, zaliczyć kolejne punkty WTA, ale nie wygrać. Z Rosjanek groźna może być tylko Dementiewa. Niespodziankę może sprawić Caroline Wozniacki albo Victoria Azarenka.

A Agnieszka Radwańska?

Byłoby cudownie, gdyby tak jak rok temu zagrała w ćwierćfinale. Ale dziś to już nie będzie sukces, tylko wynik na jej miarę, jest przecież dziesiąta na świecie. Wygląda na to, że jest w formie. Bardzo chciałbym powiedzieć, że wierzę w renesans formy Marty Domachowskiej, ale na razie nie mam do tego żadnych podstaw.

Kto jest pana faworytem w turnieju męskim?

Rafael Nadal od zeszłego roku dominuje, ale na twardej nawierzchni nie miał takich osiągnięć, jak na ziemi, czy trawie. Zdarzało się, że ponosił dotkliwe porażki z Murrayem, Jużnym, czy – ostatnio – z Monfilsem. Gra Rogera Federera to też znak zapytania. Teraz do kompleksu Nadala doszedł mu jeszcze kompleks Murraya. Właśnie Andy Murray powinien być głównym kandydatem do zwycięstwa, ale ciągle brak mu doświadczenia w zdobywaniu największych tytułów. Już przed rokiem typowałem go na faworyta, ale w pierwszej rundzie przegrał z Tsongą. Zresztą Tsonga znowu może okazać się groźny, podobnie jak Monfils. Wśród potencjalnych faworytów wymieniłbym jeszcze Cilicia i Gasqueta.

Co z broniącym tytułu Novakiem Djokoviciem?

Nie wszyscy o tym wiedzą, ale niedawno zmienił rakietę na Head-a i grając nią najwyraźniej nie może się odnaleźć. To nie jest takie proste. Kiedy Lendl podpisał wysoki kontrakt z Adidasem, oni chcieli, żeby grał nie tylko w ich stroju, ale także ich rakietą. Jednak Ivan nie mógł się przestawić. Przegrał kilka meczów i zbuntował się. Inżynierowie Adidasa byli zszokowani. Skończyło się tak, że dostawa rakiet Fishera, modelu, którym Ivan grał całe życie, jechała do fabryki Adidasa i drukowano na nich logo. Oczywiście cały problem siedzi w głowie gracza. Kiedy przychodzi do rozegrania ważnych piłek, brakuje wiary w siebie, automatycznych reakcji. Na to żaden tenisista nie może sobie pozwolić.