W Meksyku piłkarze wychodzą ze stadionu w specjalnych maskach. Wszyscy są regularnie badani na obecność wirusa. Prezesi klubów martwią się, że jeden przypadek choroby w drużynie, jeden nieostrożny zawodnik, może sprawić, że po kilku dniach nie będzie kogo wystawić na boisko. Podobnie myślą i sami piłkarze. Z chęcią przerwaliby rozgrywki na jakieś dwa tygodnie, ale kontrakty i umowy telewizyjne zobowiązują. Zamykane są więc stadiony. W minioną niedzielę trzy mecze ligi meksykańskiej rozegrano bez udziału publiczności. Nie miało znaczenia, kto gra, jak duży jest stadion i ile biletów sprzedano.
"Decyzja została podjęta solidarnie przez największe kluby i z pełną świadomością tego, co by się stało, gdyby kilkadziesiąt tysięcy ludzi w mieście Meksyk spotkało się w jednym miejscu" - powiedział sekretarz generalny meksykańskiej federacji Decio de Maria. "Dobro ludzi przedkładamy ponad zysk".
Oczywiście to nie do końca tak. Decyzję o zamknięciu stadionów podjęły władze lokalne. Kluby i federacja musiały się podporządkować. Efekt tego taki, że na mogącym pomieścić ponad 100 tys. kibiców Estadio Azteca nie zasiadł nikt. A rozgrywany był szlagier - America przegrała z Tecos 1:2.
Na Estadio Olimpico Universitario Chivas zremisowało 1:1 z Pumas. Mecz oglądało 200 osób, głównie działacze, dziennikarze, sponsorzy i menedżerowie. "To przypominało mi trochę spotkanie trzeciej ligi, w którym nie kibicuje ci nikt poza rodziną. Brakowało nam fanów. Brakowało nam nawet ich gwizdów i wyzwisk" - wzdychał obrońca Chivas Hector Reynoso.
Wzdychali również szefowie klubu. Pumas stracili 500 tys. dol. na biletach, których równowartość musieli zwrócić kibicom.
Bez udziału publiczności swój mecz rozegrała również Pachuca, która ma swoją siedzibę około 80 km od stolicy Meksyku. "To boli, i to bardzo. Szczególnie że sprzedaliśmy już mnóstwo wejściówek" - powiedział prezes Pachuki Jesus Martinez. "Jednak rząd poprosił nas o pewne działania i je zaakceptowaliśmy".
Wczoraj odwołano również pozostałe mecze mistrzostw strefy CONCACAF do lat 17. Oczywiście wieści z drugiej półkuli i doniesienia z Hiszpanii oraz Szkocji (gdzie rozpoznano przypadki świńskiej grypy) dokładnie śledzi UEFA. Jeśli choroba nabierze rozmiarów epidemii - jak w Meksyku - finał Ligi Mistrzów zostanie przeniesiony na inny termin. To na szczęście ostateczność. Na razie piłkarskie federacje zachowują spokój i zdrowy rozsądek.
We Francji czy w Niemczech działacze zamkną stadiony dopiero wtedy, gdy Światowa Organizacja Zdrowia ogłosi 5. stopień alarmu pandemicznego dla Europy (w sześciostopniowej skali). Na razie WHO zastanawia się na ogłoszeniem 4. stopnia alarmu.
Nieco mniej spokojni są pracownicy hiszpańskiej federacji. Hiszpania cały czas przyjmuje turystów powracających z Meksyku. Tamtejsi działacze na razie tylko myślą o tym, co będą robić, gdy pojawią się problemy, a na dzień dzisiejszy zalecają zachowanie szczególnych środków ostrożności na stadionach. O żadnych radykalnych działaniach nie ma mowy. Cały czas mówimy bowiem o chorobie, której śmiertelność jest stosunkowo niska (wynosi ok. 1 - 5 proc.), a nie o jakiejś wielkiej zarazie.
Tym bardziej w PZPN nikt o grypie jeszcze poważnie nie myśli. I dobrze, bo w polskiej piłce na dzień dzisiejszy naprawdę są istotniejsze sprawy do załatwienia. Tylko Meksykanów żal.