DZIENNIK: Po Pekinie nie było wiadomo, czy jeszcze zobaczymy pana w regatach olimpijskich, ale teraz przygotowujecie się z Dominikiem Życkim do startu na igrzyskach w Londynie 2012. Co was skłoniło do zmiany zdania?

MATEUSZ KUSZNIEREWICZ: Po igrzyskach w Pekinie, gdzie zajęliśmy czwarte miejsce, nie zdecydowaliśmy od razu, co będziemy robić dalej. Potrzebowaliśmy czasu na odpoczynek i podjęcie decyzji co do przyszłości. Pojawiły się przecież nowe obowiązki. Dominik ma trzy fantastyczne córki i podobnie jak ja mnóstwo różnych pasji. W marcu zdecydowaliśmy, że nadal chcemy żeglować i walczyć o medale. Dla Dominika będą to drugie, a dla mnie piąte igrzyska olimpijskie. Każde poprzednie czuję jeszcze w kolanach! Mamy rozpisany plan na cztery lata. W tym roku przed nami dwa starty – najpierw w sierpniowych mistrzostwach świata w Szwecji, potem regaty na akwenie olimpijskim. W 2010 roku czeka nas 4 – 5 startów, natomiast w 2011 r. 8 – 9. Powoli się więc rozpędzamy.

Reklama

A kwestie finansowe?

Jest pomoc z Polskiego Związku Żeglarskiego. Szukamy też wsparcia u sponsorów. Trzy kontrakty już mamy – z Diners Club, Mercedesem i Omegą – więc nie jest źle. Ile nam brakuje? Jeszcze bardzo dużo, ale jestem pewien, że damy radę. Do igrzysk pozostało jeszcze trochę czasu.

A łódka? Chyba nie popłyniecie w Londynie na tej samej, na której wywalczyliście MŚ, żeglarstwo nie stoi przecież w miejscu.

Najprawdopodobniej będziemy musieli mieć nową, lepszą łódkę, ale przedtem wszystko trzeba wypróbować. Tak jak w Formule 1. Najpierw robi się testy, sprawdza, co jest najlepsze, a dopiero później buduje bolid. Na razie z inwestycjami jednak się wstrzymamy. Po pierwsze nie mają one sensu, bo łódka, na której wygraliśmy MŚ, jest dobrym jachtem, choć starym. A po drugie – ze względów finansowych. Lepiej zaoszczędzić te 250 tys. zł i wydać je dopiero w przyszłym roku.

W swojej karierze zdobył pan już wszystko: złoto olimpijskie, tytuły mistrza świata i Europy. Czy nie czas powiedzieć już sobie: dość?

Reklama

Mam świadomość, że parę razy całkiem nieźle mi wyszło. To buduje moją wiarę w siebie i moje umiejętności. Moi rodzice nauczyli mnie także, że przez całe życie trzeba się rozwijać i starać się być lepszym człowiekiem. Oczywiście, bez przesady, bo można się zagalopować, ale gdzieś tam w tym udoskonalaniu znajduję swoją siłę i energię. Co z tego, że mam na koncie wszystkie te sukcesy? Czy to miałoby mnie powstrzymać? Wręcz przeciwnie. Ktoś kiedyś powiedział, obserwując mnie: „Mateusz, gdy tak na ciebie patrzę, to wiem, że dla ciebie sam sukces, ten medal, który odbierasz, nie jest najważniejszy”.

To co jest?

Sama droga. Od jej początku, od budowania koncepcji. Ja wtedy żyję, mam największą frajdę. To szykowanie strategii i taktyki, choć także i potknięcia. Ale w końcu nie jesteśmy idealni. Wiem, że jeżeli zwolniłbym tempo, to na pewno bym oklapł. Mnie napędza głowa. Moją siłą mięśni nie jest trening fizyczny na basenie czy siłowni. To głowa daje mi tę elektryczność, dzięki której wszystko działa.

Żeglarstwo to niejedyna pańska pasja...

Tenis, golf, jazda na nartach i rowerze. Ostatnio dużo biegam – startuję w półmaratonach. Ludzie, którzy tam przychodzą, są uśmiechnięci, wspólnie biegniemy, podobnie przeżywamy zmęczenie i ból następnego dnia. Ale ta atmosfera, ta radość, gdy mija się linię mety, to niepowtarzalne doświadczenie. Takie rzeczy dodają pozytywnej energii.

A praca zawodowa?

W większości są to projekty komercyjne, z którymi wiążę swoją przyszłość. Głównym jest Przystań Kusznierewicza. W Swornychgaciach powstaje ośrodek wypoczynkowy. W planach jest hotel na 260 miejsc, teraz kończymy budowę przystani żeglarskiej i stawiamy bungalowy. Poza tym zajmuję się serwisami informacyjno-społecznościowymi. Ostatnia inicjatywa – MyŻeglarze.pl. Portal ruszył dwa miesiące temu, a wyniki są dwa razy lepsze, niż się spodziewaliśmy. Poza tym oczywiście sponsoring sportowy, jestem też często zapraszany na szkolenia motywacyjne.

Marketing sportowy to pański konik?

W sierpniu 1996 roku, gdy wróciłem ze złotym medalem z Atlanty, znalazłem się w samym środku cyklonu. Mój świat wywrócił się do góry nogami. Wybrałem dyscyplinę sportu, która jest niesamowicie kosztowna. Nasz budżet przekracza milion złotych rocznie. Gdy szukałem sponsora przed Atlantą, wystukałem na maszynie ofertę, którą wysłałem do 120 firm. Nie wydarzyło się nic. A kilka dni po powrocie z igrzysk zadzwonił do mnie prezes Banku Pekao SA, potem Coca-Cola, Procter & Gamble, Warta. I tak to się zaczęło... Teraz mam na koncie 40 umów sponsorskich. A przecież nie mam żadnego wykształcenia w tym kierunku.

W naszym kraju nadal brakuje menedżerów sportowych z prawdziwego zdarzenia. Dlaczego?

W Polsce na palcach jednej ręki można policzyć osoby, które mają podpisane wyższe umowy. Sportowcy też niechętnie dzielą się swoimi dochodami. Powinni oddawać ok. 15 procent, a i z tego się nie wyżyje. Sądzę jednak, że kolejne dwa lata będą przełomowe dla marketingu sportowego, co jest związane z Euro 2012. Jest z tym związany jeden z projektów, którym się wkrótce zajmę, ale na razie nie mogę zdradzić szczegółów.

Obok Mariusza Czerkawskiego, Krzysztofa Hołowczyca czy Agnieszki Rylik należy pan do grona najbardziej rozpoznawalnych sportowców w naszym kraju. Jak pan się z tym czuje?

Show-biznesu unikam jak ognia! Bardzo dbam o mój wizerunek. Niejednokrotnie musiałem zmierzyć się z sytuacjami, w których nie bardzo chciałem się znaleźć. Nie były one szkodliwe, ale nie były mi też potrzebne. Przy pomocy osób zajmujących się PR włożyłem bardzo dużo pracy w kontakt z dziennikarzami, czy to „Faktu”, czy „Super Expressu”, by niektóre rzeczy po prostu się nie pojawiały.

A paparazzi? Nadal pana męczą?

Tak naprawdę może raz czy dwa podczas tych kilkunastu lat zdarzyło mi się, by ktoś zrobił mi zdjęcie w jakiejś niezręcznej sytuacji. Teraz już się to uspokoiło. Nie farbuję włosów na zielono, nie obrzucam błotem swoich konkurentów. Specjaliści PR podpowiedzieli mi, bym skupił się sporcie. Po co mam się wypowiadać na temat ubrań czy piosenek? Jestem sportowcem i chcę, aby tak mnie ludzie kojarzyli.