Jakie ma pan pierwsze skojarzenie z nazwiskiem: Michael Phelps?
Najlepszy obecnie pływak świata. Facet, który jest klasą sam dla siebie. Rekordzistą świata na 200 m motylkiem.
Ale to pan w Melbourne będzie bronił złotego medalu w tej konkurencji.
No tak. Popłynę z nim i zobaczę, ile mi do niego brakuje, na czym tracę. Czy robi lepsze ode mnie nawroty, czy może odpływa mi na dystansie.
To są słowa kogoś, kto nie wierzy w sukces.
Ależ ja wierzę, że wygram! Z tym, że żaden w tej chwili pływak przy zdrowych zmysłach nie powiedzie: OK, za tydzień zabiorę Phelpsowi rekord świata. To byłyby czcze przechwałki. Jego wynik to 1.53,71 min. Ja dwa lata temu, gdy płynąłem po złoto uzyskałem 1.55,02. Myślę, że w Melbourne nawet pięciu zawodników może popłynąć szybciej od mojego rekordu życiowego. Dlatego mój optymizm jest umiarkowany.
Medal będzie sukcesem?
Tak. Nie będę już składał deklaracji, że pobiję rekord świata. Bliżej mi do rekordu Europy.
Czuje się pan na siłach, żeby to osiągnąć?
Oczywiście! Bo ja lubię rywalizację. Wierzę, że mogę powalczyć z najlepszymi.
Czekałem na rozmowę, kiedy był pan na zastrzyku. Coś panu dolega?
Dostaję tajemniczą miksturę, której składu nie wolno mi zdradzić. A poważnie, to witaminy i sole mineralne. Wszyscy je dostajemy. Nie jest to żaden doping. Uzupełniamy w ten sposób to, co wypłukaliśmy na treningach. Mamy doskonałą opiekę medyczną, jesteśmy stale badani, mamy odżywki. Pod tym względem niczego nam nie brakuje.
Uwielbia pan hamburgery i pizzę. Z tego też czerpie pan energię do walki o medal mistrzostw świata?
Od dwóch tygodni wytrzymuję bez tego typu jedzenia. Brakuje mi go, ale teraz powinienem jeść więcej makaronów, węglowodanów. Grzecznie wciągam kluchy.
Piłkarze zabierają na wielkie imprezy własnych kucharzy, a pływacy?
Za hotelem, po prawej, był kilometrowy ciąg supermarketów z knajpami. Tam byli "nasi" kucharze. Dostaliśmy od trenerów zalecenia żywieniowe, pieniądze i szliśmy na obiad: każdy gdzie chciał i na co chciał. Trochę kosztowało mnie wysiłku, by nie wejść do McDonald'sa.
Polska ekipa od kilku tygodni była w Australii, ale dopiero wczoraj zjechaliście do rozpalonego emocjami wielkich zawodów Melbourne.
Szkoda. Ja wolałbym wcześniej tu przybyć, trenować ze światową czołówką, smakować atmosferę mistrzostw. To mnie nakręca. Wtedy czuję przypływ adrenaliny, chce mi się pływać.
Sielska atmosfera przedmieść Brisbane, gdzie mieszkaliście i trenowaliście w kameralnym ośrodku, nużyła pana?
Ja wybrałbym miejsce bliżej plaży, ludzi, wydarzeń. Po treningu nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Byłem jak lew w klatce. Chętnie bym gdzieś wyskoczył.
Bogata oprawa australijskich mistrzostw, nieznana wam z Europy, może chyba zdeprymować?
A mnie relaksuje. To jest mój świat. Codziennie przepływamy na treningu kilka kilometrów, to rutyna, monotonia. Wiem, że to wszystko dla naszego dobra. Byliśmy na uboczu, żeby pracować. Nie wykręcam się od tego, bo ciężko trenuję miesiącami. Ale ludzie zazdroszczą, że jestem w Australii. A ja siedzę gdzieś na przedmieściach i kursuję z pokoju na posiłek, z posiłku do hotelu i na trening.
To znaczy, że nie przeszkodzi panu to, że na trybunach zasiądzie kilkanaście tysięcy ludzi dopingujących głównie Australijczyków?
Ja się tego nie mogę doczekać. Niech krzyczą, gwiżdżą, klaszczą jak najgłośniej. Uwielbiam pływać w takiej gorącej atmosferze. Jak gladiator, dobrze się czuję, gdy mam dla kogo walczyć.
O medal?
Tak, powalczę o medal. W wodzie różne rzeczy są teoretycznie możliwe. Nawet to, że poprawię swój wynik o pięć sekund i pobiję rekord świata. Mentalnie jestem przygotowany na walkę z każdym. Suche wyniki nie przemawiają na moją korzyść, więc odpuszczę sobie deklaracje. Rok temu zostałem mistrzem Europy w Budapeszcie, ale nie pobiłem rekordu świata, o którym mówiłem wcześniej, więc mój tytuł odebrano jako porażkę. Teraz obiecuję, że będę walczył, ile mam sił.