Pamięta pan 30 września 2000 roku?
Do końca życia nie zapomnę. Musimy o tym rozmawiać?
To część historii polskiego sportu, z panem w roli głównej.
Przewróciłem się w finale olimpijskim sztafety. To moja wina, ale i organizatorów, którzy za blisko toru ustawili słupek z numerem. Straciliśmy szansę na medal. Na stadionie jakoś się trzymałem. Ale potem zadzwoniła do mnie żona i powiedziała, żebym się nie przejmował, że wytrzymamy do Aten. Zacząłem płakać jak dziecko. Cztery lata później okazało się, że do Aten nie mogę jechać, a tam, według mnie, miejsce na podium było pewniejsze niż w Sydney.
Jak to? Do Sydney jechaliście jako pewniacy do medalu.
Nie zgadzam się. W Sydney był bardzo wysoki poziom, trzecia sztafeta miała czas 2.58 min z jakimś haczykiem. Nie jest powiedziane, że gdyby nie moja wywrotka, bylibyśmy na podium. Cztery lata później o medal było łatwo. Australia, siódma w Sydney, zdobyła tam srebro. Chciałem biegać w Atenach. Wracałem po kontuzji, razem z chłopakami zrobiłem minimum olimpijskie. Na mistrzostwach Polski załapałem się do szóstki. Kiedy do igrzysk zostało osiem tygodni pewne osoby z PZLA zadecydowały, że mam się ścigać o miejsce w sztafecie z jednym młodym zawodnikiem. Przegrałem tę walkę.
To chyba uczciwe?
Nie mówię, że nie. Tylko, że on cały czas trenował, bo nie miał kontuzji. A ja tłumaczyłem, że przez te osiem tygodni spokojnie się przygotuję i w igrzyskach będę w formie. Przydatny sztafecie bardziej, niż on. Okazało się, że ten chłopak w Atenach, już na pierwszym treningu, złapał kontuzję i wrócił do Polski.
Pan mówi o Atenach, ale to przed Sydney byliście gwiazdami, mieliście zdobyć olimpijskie emerytury, mieć spokój do końca życia. Nie musiałby pan wyjeżdżać za chlebem.
To tylko gdybanie. Będę się upierał, że medal był tam możliwy, ale nie zagwarantowany.
Rozmawiacie czasami o tej pana wywrotce z zawodnikami ze sztafety?
Nigdy. To wychodzi tylko podczas spotkań z kibicami i dziennikarzami. Przeżyłem ten wypadek w miarę bezboleśnie dzięki chłopakom. Może w duszy mają jakąś pretensję. Ale wiedzą, że to mogło spotkać każdego z nas.
Po Sydney część zawodników sztafety miała dość sportu. Zaczęli nadrabiać stracony czas, wrócili do szkół. Pan też zmienił swoje życie?
Rzuciłem się na głęboką wodę, zacząłem dzienne studia na AWF. Mieszkałem pod Wrocławiem, codziennie dojeżdżałem 70 km. Zajęcia cały dzień, rodzina, dom, wyjazdy na obozy. Po dwóch miesiącach nie wytrzymałem, rzuciłem naukę. Wybrałem sport. To był najlepszy rok w mojej karierze, choć nie zakończony takim sukcesem, jakim bym chciał.
Właśnie, w mistrzostwach świata w Edmonton był pan gwiazdą. Mógł pan zdobyć nawet złoty medal w biegu indywidualnym. Dlaczego zrezygnował pan ze startu w finale?
To był rok, w którym odszedł Michael Johnson, zmieniała się obsada w biegu na 400 m. Do mistrzostwa świata wystarczyło bodajże 44,62 s. To było w zasięgu ręki. A ja nie byłem w stanie pobiec! Po półfinale mój prawy Achilles zrobił się dwa razy grubszy od lewego. Mimo to próbowałem walczyć. 400 m to specyficzna konkurencja, typowa rozgrzewka trwa około godziny. I jeszcze, 40 minut przed biegiem, trzeba zrobić bardzo mocne przetarcie. Na to przetarcie przed finałem założyłem kolce i okazało się, że nie dam rady biec. Rzucałem kolcami, przeklinałem, byłem wściekły i bezradny.
Niektórzy twierdzili, że i tak powinien pan biec.
Pamiętam. Podobno spękałem. Należało wziąć zastrzyk i biegać. Do dziś nie mogę zrozumieć, jak ktoś mógł wygadywać takie rzeczy. Zastrzyk z blokadą jedynie odcina ból, a kontuzja zostaje. Później, w Polsce, okazało się, że to było naderwanie mięśnia płaszczkowatego. Po takim urazie Tomek Czubak musiał zakończyć karierę. Gdybym wziął blokadę, spotkałoby mnie to samo. Wiem, że podjąłem dobrą decyzję. Ktoś, kto mnie zna, nigdy nie powie, że się wystraszyłem. Tylko debil zrezygnowałby z walki o mistrzostwo świata i 100 tys. dolarów nagrody.
Miał pan dość pechową karierę. Czy do tego można zaliczyć też to, że trafił pan na erę Michaela Johnsona? Kiedy go zabrakło w 2001 r., zdobyliście w Lizbonie halowe mistrzostwo świata w sztafecie 4x400 m.
Johnson był dobry. Nie ma dotąd nawet cienia podejrzeń, że był na koksie. Ale jego rodacy wpadli. W Lizbonie w amerykańskiej sztafecie biegał Jerome Young, który zaraz potem został złapany. On biegał też w sztafecie w Sydney. No, ale w Lizbonie mimo to wygraliśmy. To nasz największy sukces.
A sztafetowy rekord Polski z 1998 roku? Wynik 2.58,00 jest niezagrożony do dziś.
Trzy tygodnie trenowaliśmy w Meksyku, na wysokości 2200 m. Prosto stamtąd polecieliśmy do Nowego Jorku. Wieczorem zrobiliśmy rozruch, a na drugi dzień biegaliśmy w zawodach. Byliśmy dobrze ustawieni. To był fenomenalny bieg. Amerykanie pobili rekord świata, my byliśmy drudzy.
Byliście zaskoczeni tym wynikiem?
Zszokowani. Po zjeździe z gór wszystko zaczynało nas boleć. W Meksyku mieliśmy rewelacyjne warunki do trenowania, ale mieszkaniowo było beznadziejnie. Hotel przerobiony z więzienia, pamiętający igrzyska w Meksyku w 1968 r. Wspólne toalety, takie klimaty. Byliśmy tym zmęczeni. Po rekordzie chcieliśmy odreagować, pobalować. Wybraliśmy się do knajpy, zamówiliśmy po jednym piwie i wyproszono nas, bo zamykano lokal. Poszliśmy spać.
Nazywano was lisowszczykami, bo sztafetę trenował Józef Lisowski. Jak takie charaktery wytrzymywały ze sobą?
Bez problemów, chociaż na początku był podział na starych i młodych. Starzy to ja, Tomek Czubak i Piotrek Rysiukiewicz, młodzi to Piotrek Haczek, Jacek Bocian i Piotrek Długosielski. Ten podział nigdy nie przybrał rozmiarów konfliktu. Kiedy przychodziło do walki na bieżni znikał całkowicie. A gdyby ktoś z zewnątrz powiedział coś złego na któregokolwiek z nas, to nie chciałbym być w jego skórze.
Jaką rolę w tym wszystkim odgrywał trener Lisowski?
Krótko. To był nasz ojciec. Kapitalny człowiek.
Pana kariera trwała 21 lat. Jak można tak długo wytrzymać w sporcie?
Dbałem o siebie, przede wszystkim o odżywianie. Lubię dobrze zjeść, a do tego sam gotuję. Kiedyś była u mnie w domu ze swoim programem Magda Mołek i gotowałem przed kamerami TV.
Jak to możliwe, że w początkach kariery nie chciał pan biegać 400 m?
Moją miłością było 200 m. W 1993 roku trener Zdzisław Kokot wymusił na mnie obietnicę, że na koniec sezonu przebiegnę 400 m. To był rok, w którym się ożeniłem. Dwa dni po ślubie poleciałem do Japonii na trzy tygodnie na mistrzostwa świata. A tuż po powrocie pojechałem na Ukrainę na mecz międzypaństwowy, gdzie dotrzymałem obietnicy i poza konkurencją pobiegłem na 400 m. Wygrałem, w czasie 47,40. Chciałem nadal biegać na 200 m, ale w PZLA powiedziało mi, że nie jestem perspektywiczny na tym dystansie. I wyrzucili mnie z kadry. Kilka miesięcy później znowu mnie przyjęli, bo w halowych mistrzostwach Polski wygrałem i na 200, i na 400 m. Do dziś żaden Polak tego nie powtórzył.
Dlaczego wyjeżdża pan z kraju? W Polsce nie da się żyć?
Da się, dlatego nie wyjeżdżam na stałe. W Londynie mam dużą rodzinę. Chcę nauczyć się języka, a przede wszystkim wyjść spod klosza sportu, pod którym żyłem przez ostatnie 21 lat. Muszę się nauczyć normalnie funkcjonować. Wtedy wrócę do Polski i zostanę trenerem młodzieży, z którą mam doskonały kontakt.
Co będzie pan robił w Londynie?
Możliwości jest dużo. Moja kuzynka otwiera tam sklep, w którym mogę pracować.
Jest pan zawodowym stolarzem.
Tylko na papierze. Po szkole nie miałem z tym zawodem nic wspólnego.
Jaka jest przyszłość naszej sztafety?
Mam nadzieję, że to nasi następcy. Może trener Lisowski wprowadzi jakiś nowy środek treningowy i będą zbliżać się do naszych wyników. Ale poprawienie rekordu Polski w sztafecie na razie jest niemożliwe. To fenomenalny rezultat.
Bez Roberta Maćkowiaka nie byłoby ostatnich sukcesów polskiej sztafety 4x400 m. Jednak jego kariera była prześladowana przez pech. Sprinter zimą ogłosił zakończenie kariery. Ostatnio oświadczył, że opuszcza Polskę i tydzień temu wyjechał do Londynu. "Chcę wyjść spod klosza sportu" - mówi w rozmowie z DZIENNIKIEM.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama