Nawet mistrzostwa świata w pływaniu musiały rozpocząć się przed startem rozgrywek ligowych. Władze Melbourne walczyły o Grand Prix Formuły 1, ale tak by termin nie kolidował z sezonem futbolu.
Gdy w zeszłym roku podczas mundialu Australijczycy wyszli z grupy, media na antypodach drżały ze strachu, czy w razie awansu do strefy medalowej nie będą musieli oddać miejsca na kolumnach jakiejś dziwnej piłce, w którą grają głównie emigranci (dopiero od niedawna w Australii jest zawodowa liga, najwięcej ludzi ogląda jednak mecze lokalnych drużyn amatorów). Jedno z haseł reklamowych kampanii sprzedaży biletów w Melbourne brzmi: „Każdy idiota może strzelić bramkę w piłce nożnej. W footie musisz walnąć każdego, kto stoi na twojej drodze.”
Czym jest więc „footie”? To skrzyżowanie rugby, krykieta i piłki nożnej. Choć może to piłka nożna jest pochodną „footie”? Pierwsze przepisy australijskiej gry są starsze niż angielskiego futbolu. Rugby powstało w wyniku frustracji pewnego zawodnika, który nie mógł zdobyć bramki, więc złapał piłkę i pobiegł z nią w kierunku siatki. Futbol australijski powstał (w 1858 r.) z nudów. Australijczycy kochają bowiem krykiet, ale 150 lat temu nie grano w niego zimą i zawodnicy obrastali w tłuszcz.
Niejaki Tom Willis postanowił na boiskach do krykieta biegać za jajowatą piłką, bo taką grali Aborygeni (słusznie doszedł jednak do wniosku, że nikt nie zechce ganiać za skórzanym jajem po aborygeńskim placu gry długości 1,6 km). Żeby było łatwiej zdobywać punkty, ustawił na końcach boiska wysokie tyczki, nazywając je bramkami. Willis grę wymyślił, ale nie przyniosła mu ona splendoru. W pijackim widzie zadźgał się nożyczkami 15 lat po tym, jak dał Australijczykom „footie”.
Futbol australijski to jedna z najbrutalniejszych gier zespołowych, nawet przepisy odzwierciedlają nieco mroczne czasy narodzin tego sportu, gdy oszukiwali się nawzajem wszyscy. Piłkę z autu wyrzucają więc sędziowie, ale i im trudno było dowierzać, więc nakazano arbitrom stawać tyłem do boiska. Wznowienia na środku? Sędzia wali piłką o ziemię. Bójki są tym częstsze, im bliżej końca sezonu. Gracze potrafią okładać się już nawet w biegu. To trochę tak, jak z szarpaniem się za koszulki przez piłkarzy, tyle że Australijczycy okładają się pięściami i łokciami. W ostatnich meczach krew leje się już szerszym strumieniem niż w boksie czy podczas awantur w hokeju.
Zmęczeni zawodnicy nie muszą się martwić o pragnienie. Po boisku stale bowiem kursują pomocnicy roznoszący napoje. Dla przeciętnego Europejczyka najdziwniejszymi postaciami są jednak panowie w odblaskowych kubraczkach przypominający robotników drogowych. Zrywają się z ławek rezerwowych, sprintem prują między zawodnikami i wracają na ławkę. To asystenci trenerów przekazujący uwagi selekcjonera.
Emocje na trybunach są diametralnie różne. Kibice przeciwnych drużyn siedzą obok siebie wymieszani na całym stadionie. Nie ma zasieków, płotów, armii porządkowych, policjantów z karabinami. 44 tys. widzów w Melbourne to mniej niż przeciętna w sezonie.
Miejscowe gazety potrafią po każdej kolejce poświęcić jednemu meczowi nie 2 czy 4 strony, ale nawet 8. Wiadomości telewizyjne też stoją na głowie. W 10-minutowych migawkach z kraju i świata ok. 6 minut to „footie” i to w paśmie głównych wydarzeń dnia. Oświadczenie trenera drużyny Kangaroos było w poważnej gazecie „The Age” analizowane na stronach opinie, tuż obok problemu suszy w stanie Victoria...