Co panu przyszło do głowy z tym nieudzialaniem wywiadów?
Ja tylko nie chcę udzielać wywiadów przez telefon, bo to jest dla mnie samobójstwo. Człowiek jedzie gdzieś samochodem, nie kontroluje się, więc zawsze coś palnie bez namysłu. Ja nie potrafię mówić tak jak politycy - nie jestem politykiem i nie chcę nim być.
Jednak w negocjacjach z Beenhakkerem w sprawie premii na Euro 2008 chyba będzie pan musiał.
Przede wszystkim będę strażnikiem kasy PZPN. Chyba powtórzymy wzór niemiecki - bardzo duże premie za wyjście z grupy i awans do kolejnych rund. Leo Beenhakker jest podobnego zdania. Różnimy się chyba tylko w kwestii cyfr.
Ale chyba ma pan co mu zaoferować?
Niewiele ludzi zdaje sobie z tego sprawę, ale tylko PZPN i Polski Związek Motorowy nie biorą pieniędzy z kieszeni podatnika. My utrzymujemy się sami. Czytam komentarze, że się stołujemy w różnych miejscach za państwowe pieniądze, ale to wszystko odbywa się za kasę wypracowaną przez związek. Beenhakker może zaśpiewać sobie wszystko, nawet i 5 mln euro za wyjście z grupy. Ale on zdaje sobie sprawę, że trzeba twardo chodzić po ziemi. Za udział w Euro dostaniemy od UEFA sporą kwotę, ale wcale nie oznacza to, że wszystkie te pieniądze dostaną piłkarze. Musimy przecież utrzymać 14 reprezentacji narodowych, ubrać juniorów, kobiety, futsalowców, itd. Jestem człowiekiem kompromisu. Dogadam się z Leo.
Nie będzie gorszących kłótni o kasę?
Nie będzie. Nawet jeśli - odpukać - nie wyjdziemy z grupy, a wygramy tylko jeden mecz, to piłkarze dostaną premię. Taką normalną - jak za trzy punkty. Naszym celem jest wyjście z grupy i za osiągnięcie tego celu będzie ta właściwa nagroda. Duża. Budżet PZPN jest nieporównywalny z budżetem na przykład niemieckiej federacji, ale nasze premie za awans na Euro były w tym samym pułapie.
Premie dla polskich piłkarzy na Euro 2008 będą wyższe od tych przewidzianych na mistrzostwa świata w 2006 roku?
Hmmm... Inflacja w Polsce jest mała (śmiech). Mogę powiedzieć tylko tyle, że za wyjście z grupy przewidzieliśmy więcej pieniędzy niż było to w Niemczech.
Przewiduje pan premię za zdobycie mistrzostwa Europy?
Oczywiście. Będzie ona ocierać się o 10 milionów euro. To wcale nie jest tak, że ryzyko jest małe. Jak graliśmy mecz towarzyski z Grecją przed Euro 2004, powiedziałem, że Grecy w Portugalii nie wygrają ani jednego meczu... (Grecy zdobyli mistrzostwo Europy - przyp. red.).
PZPN stworzył już jakiś konkretny budżet na premie?
Najpierw musimy zrobić kosztorys, przeanalizować to, co już wydaliśmy - premie za awans, koszty przygotowań i tego typu rzeczy. Przecież zgrupowanie w Niemczech to wydatek rzędu paruset tysięcy euro!
Ale narzekać pan nie może - umowy z takimi firmami i markami jak Tyskie, TP, Puma...
To dobre umowy, rzeczywiście, ale tylko jak na polskie warunki. Ja osobiście bardzo cieszę się z umowy z firmą SportFive, która jest pewnego rodzaju ubezpieczeniem. Nie mogę ryzykować, nie mogę grać pieniędzmi PZPN. Dlatego podpisaliśmy długoletnie kontrakty ze SportFive. Jak by była gwarancja, że trafi się w eliminacjach na Niemcy, Anglię, czy Francję, to lepiej z podpisaniem takiej umowy byłoby czekać do ostatniej chwili. Ale nie wiedzieliśmy czy trafimy na Anglię. Podpisaliśmy umowę przed losowaniem i wygraliśmy. Teraz to już nie moje zmartwienie jak sprzedać mecz Polska - San Marino.
A martwi się pan ustalaniem terminarza eliminacji do mistrzostw świata?
Minister Drzewiecki powiedział, że całe życie mam szczęście. Ja już w kilkunastu takich dyskusjach nad terminarzem uczestniczyłem. Chyba tylko raz się zdarzyło, aby był niekorzystny dla nas. Dzisiaj jadę z Leo do Bratysławy, gdzie będziemy rozmawiać o terminarzu. Mam nadzieję, że w czwartek na konferencji presowej Leo wreszcie się uśmiechnie.
To prawda, że zazdrości pan Beenhakkerowi Krzyża Zasługi?
Nie, mam jakieś złote krzyże, w szufladzie leżą, ale zapomniałem o nich.
"Wprost" uznał pana jedną ze stu osób, które "zmieniły Polskę i świat". Zasłużył pan na to?
I co ja mam powiedzieć? Miło, że "Wprost" docenił nie tylko Beenhakkera, ale i mnie. Był taki okres, w którym we mnie widziano samo zło. Ale ja się z tym pogodziłem. Człowiek wie najlepiej, co jest w nim dobrego, a co złego. Ja mam sporo dobrych cech. Na przykład niech pan spojrzy na ten list. Adresat? Morderczyni mojej mamy. Czasami dziewczynie pomogę, poślę paczkę - mimo, że wyrządziła mi ogromną krzywdę... Koło Grójca, gdzie mam działkę, pomogłem założyć klubik sportowy, bo nie mogłem patrzeć jak chłopcy pod sklepem piją wino. Ale o czym my mówimy? Ja nie muszę się chwalić swoimi dobrymi uczynkami.
A złymi?
Jestem naiwny. Wielu ludziom chyba za szybko wybaczam, zapominam różne rzeczy. To nie jest tak, jak mówi się w mediach, że w PZPN siedzi grupa stetryczałych dziadów, żyje przyszłością i sprzeciwia się reformom. Wychodzę z założenia, że nienawiść zatruwa, szkoda na nią życia. Poza tym jestem łatwowierny i porywczy. Powinienem się czasami bardziej zastanowić nad tym co robię. Kiedyś Dziurowicz powiedział mi, żebym z każdym problemem się przespał, włożył papiery do szuflady i dopiero po kilku dniach je wyjął. Ale ja nie zawsze tak potrafię... Poza tym moje kontakty z dziennikarzami - to po prostu skandal. O każdej porze dnia i nocy odbieram telefony, mówię, tłumaczę - i stąd mam te problemy. Sędzia w drugiej lidze, którego ja w życiu na oczy nie widziałem, coś zbroił. Dzwoni ktoś do mnie, a ja: "No wie pan, przykro mi, to nie powinno tak być". Robię za tarczę. Nie potrafię zadbać o swój PR.
Miał pan na głowie prokuratora i ministra sportu. Jak pan to robi, że nadal utrzymuje się na powierzchni?
Po prostu mam czyste sumienie i wierzę w to, co robię. Doświadczyłem dużo gorszych rzeczy niż ta, że media nazwały mnie "grzebonosem". Zamordowano mi mamę w okrutny sposób... Tak mnie babcia wychowała, że w życiu trzeba iść swoją drogą i nie za bardzo przejmować się tym, co kto mówi. Uważam, że podstawą oceny czynów człowieka powinny być jego intencje i to, czy kogoś skrzywdził. Ja miałem dobre intencje i nie pamiętam, abym kogoś z premedytacją skrzywdził.
Ma pan czasem dość bycia prezesem PZPN?
Mam przede wszystkim dość bycia osobą publiczną. Jak wracałem z meczu z Portugalią, to usłyszałem: "J... PZPN". Zapytałem się kibiców, spokojnie: "Panowie, na czym to polega? Krzywdzi nas sędzia niemiecki, a wy śpiewacie j... PZPN?". Słyszę: "Niech się pan nie przejmuje. Nie ma co śpiewać, to wraca temat PZPN". Ja sam się sobie dziwię, że przetrwałem tak długo. Każdy kto pełni funkcję publiczną w Polsce jest narażony na nieprawdopodobną agresję - włażenie z butami w życie, generalnie ciągłe dowalanie. Najbardziej obrywają politycy, zaraz za nimi jest chyba prezes PZPN. "Zużycie materiału" na tym stanowisku jest ogromne. Jakby było mało, zrobiłem głupotę, mówiąc, że wszystkie ciosy przyjmę na siebie. Moi współpracownicy żartują, że mają ze mną świetnie. Jak jest jakiś temat niewygodny, to zawsze ja się tłumaczę. Muszę nosić to brzemię.
A może po prostu jest pan przyspawany do stołka?
Raczej nie. W listopadzie jest nieodwołalny termin wyborów. Nie podjąłem jeszcze decyzji, czy będę startował, ale coś mi mówi, że dla własnego dobra nie powinienem tego robić.
Nie lepiej dać sobie spokój i skupić się tylko na Euro 2012?
Każdy ma swój honor. Odejdę dopiero wtedy, gdy sam o tym zadecyduję. Pomijając sprawę korupcji, za którą oberwałby każdy człowiek na moim miejscu - nawet świętej pamięci Kazimierz Górski - mam dobre wyniki. A to właśnie za te wyniki będę oceniany przez historię.
Zasługuje pan na pomnik?
Wiele razy już czytałem, że Euro załatwił Surkis, a Listkiewicz generalnie wszystko spieprzył. To nie jest przykre, tylko śmieszne. Nigdy nie byłem samochwałą, ale myślę, że gdyby mnie tu nie było, to nie byłoby ani jednego, ani drugiego Euro. Nie byłoby by Beenhakkera, tylko trener Kowalski. A może ludzie w UEFA, którzy znają mnie od dwudziestu lat, powiedzieliby przed wyborem gospodarza: "Tamtemu Listkiewiczowi to ufaliśmy, bo nigdy nic nie spieprzył, a tego nowego to trzeba obwąchać, poobserwować"? Oczywiście mój udział w sukcesach PZPN raz jest mniejszy, raz większy, ale na pomnik jeszcze nie zasługuję. Nie przesadzajmy. My bardzo lubimy budować pomniki, a potem je obalać. W tym jesteśmy mistrzami.
Zapłacił pan Zbigniewowi Koźmińskiemu za to, aby powiedział, że zasługuje pan na pomnik?
Nie. On w PZPN ma ryczałt. Poza tym uważam, że pan Koźmiński był obiektywny.
Pociąga pana władza?
Nie ukrywam - z czasem bycie prezesem PZPN mnie wciągnęło. Każdy jest w jakiś sposób próżny. Ci co mówili do mnie "Michał", zaczęli mówić "Panie prezesie". Nie ukrywam, że jak usłyszę za granicą "Mister president", to też jest miło. Każdy na to choruje. Ale chyba się wyleczyłem.
Zgadza się pan z powiedzeniem, że komu Bóg daje władzę, temu rozum odbiera?
Rozumu nic mi nie odebrało. Ja jestem taki sam jak byłem ponad dziesięć lat temu. Mój poprzednik Dziurowicz był autokratą i despotą. Ja jestem dobrym misiem. Jak gdzieś jadę, to staram się zapomnieć, że w ogóle jestem prezesem. Mógłbym przykleić sobie wąsy, brodę i gdzieś się zaszyć.