Dziennikarze z Polski nie dają pani spokoju nawet na rozgrywkach drużynowych w Budapeszcie?

Agnieszka Radwańska: Już od dwóch miesięcy umawiam się z jednym z kolorowych magazynów. Okazało się, że Budapeszt to jedyne miejsce, gdzie można mnie spotkać niezbyt daleko od Polski. Dopiero przyjechałam z Australii, a za chwilę już będę w Tajlandii, potem Dubaj, Katar, Miami. Akurat dziś nie mam meczu, więc zaraz jedziemy do miasta na sesję zdjęciową. Będą mnie fotografować w strojach sportowych, ale nie tylko. Przywieźli swoich stylistów, wizażystów.

Reklama

Lubi pani pozować do zdjęć?

Tak, chociaż rzadko mam na to czas. Dla sportowca taka sesja to okazja, żeby pokazać się z innej strony. Większość znanych osób - aktorki, piosenkarki - występują publicznie, kiedy są odpowiednio "zrobione", w pełnym makijażu, starannie dobranych strojach. A mnie na co dzień ludzie widzą, jak zdyszana gonię piłkę po korcie. Czasem w upale jestem tak spocona, że nie ma na mnie suchej nitki. Tenis nie jest zbyt fotogeniczny. Wiele zawodniczek prywatnie wygląda o niebo lepiej niż w czasie gry. Chociaż różnie to bywa. Niektórzy zdziwiliby się widząc z bliska tenisistki, które uchodzą za piękności.

Reklama

Na przykład które?

Nie mogę zdradzać takich tajemnic. Powiem tylko, że kiedy poznałam te dziewczyny osobiście, przekonałam się, że to, co widać w telewizji, to nie jest cała prawda.

Co chwila ktoś podchodzi do pani z prośbą o autograf. Jakie to uczucie należeć do ścisłej czołówki tenisistek?

Reklama

Tu akurat są sami kibice, bo to impreza tenisowa. W innych sytuacjach nie odczuwam tego tak bardzo. Za rzadko bywam w Polsce, a wiadomo, że najwięcej kibiców ma się we własnym kraju. Ale już od dłuższego czasu rozdawanie autografów to dla mnie normalna rzecz. Mam świadomość, że dobiłam do światowej czołówki - dla mnie taką granicę wyznacza pierwsza pięćdziesiątka rankingu WTA.

Kibice w kraju chyba nie podzielają tej opinii. Jak przyjęła pani wyniki plebiscytu na najlepszego sportowca Polski?

To rzeczywiście trochę przykre. Wiadomo, że nie liczyłam na pierwsze miejsce. Takie postacie jak Małysz czy Jędrzejczak to najwyższa klasa światowa. Sądziłam jednak, że w pierwszej dziesiątce się zmieszczę. Tym bardziej że pewne nazwiska, które się tam znalazły, są mi w ogóle nieznane. A przecież interesuję się sportem.

Jak ocenia pani start naszej ekipy w Pucharze Federacji?

Mówiliśmy od samego początku, że to gra na siłę. Ja z tego startu nic nie mam, nic na nim nie zyskuję, a wręcz przeciwnie. Tutejsze warunki nie sprzyjają przygotowaniu do żadnego turnieju, w którym teraz będę grać. Nawierzchnia jest bardzo nietypowa, jakiś dziwny tartan, strasznie wchodzi w stawy, nogi, kręgosłup. Jestem tym bardzo zmęczona. Nie mówiąc już o różnicy czasu i klimacie. Przez kilka tygodni graliśmy w ciepłych krajach i zaraz znów tam wracamy. Te kilka dni w hali w Europie tylko nas wybija z rytmu. Na początku z Rumunią grało mi się tu fatalnie. W meczu z Serbią już było lepiej, przeciwko Janković pokazałam się z dobrej strony. Ale naprawdę ten przyjazd do Budapesztu będę mogła ocenić dopiero wtedy, kiedy zobaczę, jak to się odbije na dalszych startach. Poczekajmy, jak nam pójdzie w Pattayi.

Czy nie miało dla pani znaczenia reprezentowanie Polski?

Ja gram dla Polski w każdym turnieju, cały rok, co tydzień. Jeżdżę po świecie jako Polka, a w pierwszej setce jestem tylko ja i Marta Domachowska.

Na igrzyskach w Pekinie też będzie pani reprezentować Polskę. Czy ten start będzie dla pani priorytetem?

Dla tenisisty najważniejsze są turnieje wielkoszlemowe. Tam można zyskać prestiż, zdobyć najwięcej punktów w rankingu. Igrzyska nie zapewniają tego, są jakby obok kariery. Chociaż to wyjątkowa impreza i na pewno ma swoje znaczenie. Zresztą jeszcze nigdy nie byłam na turnieju olimpijskim. Może kiedy tam pojadę i poczuję tę atmosferę, pomyślę o tym inaczej.

Jakie rezultaty zadowolą panią w najbliższych turniejach?

W Pattayi będę najwyżej rozstawiona, chciałabym przejść przynajmniej dwie rundy. Jedynki rzadko wygrywają turnieje, poza tym nigdy nie byłam na Dalekim Wschodzie, nie wiem, jak się tam będę czuła. A potem gram same turnieje najwyższej rangi, do tego bardzo prestiżowe. W Dubaju będę musiała nawet grać eliminacje, na dziś jestem 6. pod kreską do turnieju głównego. To niesamowite, ale zagrają tam prawie wszystkie dziewczyny z czołówki, zabraknie tylko Sereny Williams. Wszystko dlatego, że to bardzo bogata impreza i nie chodzi tylko o prize money. Na dzień dobry dostaje się atrakcyjne nagrody rzeczowe, kosztowności, biżuterię. Zupełnie jak w Stuttgarcie, tyle że tam pierwsza ósemka dostaje samochody.

Założeniem na ten sezon było wejście do pierwszej dwudziestki rankingu. To już się właściwie udało, bo jest pani 21. na świecie. Są jakieś nowe cele?

Często padają pytania o moje cele, gdzie chciałabym być za rok itd. Odpowiadam na nie, ale nie traktuję zbyt poważnie progów, które sobie tymi odpowiedziami wyznaczam. Myślę zupełnie innymi kategoriami. Staram się grać jak najlepiej, jak najczęściej przechodzić kolejne rundy. Punkty zbierają się same. W najbliższym czasie powinno być dobrze, bo poza Miami na początku sezonu nie mam zbyt wiele do obrony. Mogę tylko zyskać.

Na pani karierę wiele koleżanek musi patrzeć z zazdrością. Odkąd gra pani zawodowo, nie minęły jeszcze dwa lata. Miewa pani uczucie, że te wszystkie sukcesy tylko się pani przyśniły?

Są dziewczyny, które rozwijają się podobnie. Z Agnes Szavay i Wiktorią Azarenką znamy się od lat. Razem grałyśmy w dziecinnych turniejach o nic, a teraz zajmujemy pozycje tuż obok siebie w rankingu. Bardzo fajnie mieć takie koleżanki w zawodowym tenisie. Ale rzeczywiście jest cała masa tenisistek, które zatrzymują się na pewnym poziomie. Latami grają w turniejach średniej rangi z pulą nagród 50 tysięcy dol. Zdecydowanej większości nigdy nie udaje się przebić. Dlatego ja swój sukces traktuję z dystansem. Nie nakładam na siebie presji. Jeśli coś mi nie wyjdzie, przegram, nie obronię punktów i spadnę w rankingu, to nie będę rozpaczać. Poza tym wiem, że każdą najwspanialszą karierę może przerwać kontuzja. To fatalna sytuacja, na którą nie ma się wpływu. Można wszystko robić, jak należy, a coś takiego i tak się zdarzy. I trzeba pożegnać się z rakietą na wiele miesięcy, a nawet lat. Bardzo imponują mi osoby, które potrafią wrócić na szczyt - jak Martina Hingis. Albo Lindsay Davenport - ona oczywiście przerwała karierę z innego powodu. Jak wytłumaczyć, że osoba, która ma rodzinę, pieniądze, tyle tytułów wielkoszlemowych, kilka miesięcy po urodzeniu dziecka wchodzi na kort i wygrywa turnieje. Tylko dla własnego widzimisię. Niesamowite, że można tak tęsknić za tenisem. Natomiast Kim Clijsters odeszła, kiedy była u szczytu kariery, bo postanowiła założyć rodzinę. Jak widać, dziewczyny różnie traktują tenis - jak przyjemność, pasję albo po prostu pracę.

A pani jak go traktuje?

Na początku to była dla mnie zabawa. Oczywiście cieszyła mnie rywalizacja. Kiedy miałam 10-12 lat zbierałyśmy z siostrą puchary i nagrody rzeczowe. To były dowody, że wygrywamy. Stopniowo zaczęłam startować w ważniejszych imprezach, które przynoszą realne zyski i tenis stał się pracą. Wiadomo, że przez wiele lat będę zarabiać tylko w ten sposób. Do tego każdy doskonale wie ile, bo gazety uwielbiają o tym pisać. To wyliczanie mnie drażni. Słychać czasami - Radwańska przegrała, a mimo to dostanie tyle i tyle. Wiadomo, że w zawodowym tenisie zarobki za każdy mecz są oficjalnie znane. A kontrakty piosenkarek czy modelek są tajne, nikt im niczego nie wypomina. Tenisiści nie mają tego komfortu, to trochę nie w porządku.

Kolejne etapy w pani karierze wyznaczają zwycięstwa nad wielkimi gwiazdami. Pokonanie której dałoby pani teraz najwięcej satysfakcji?

Do niedawna Swietłany Kuzniecowej. Grałyśmy wiele razy i zawsze przegrywałam nieznacznie, w trzecim secie. Ale po ostatnim Australian Open mogę powiedzieć - trafiona zatopiona. Jeszcze nie udało mi się wygrać z Justine Henin. Grałyśmy dwa razy i to były prawdziwe porażki. Walczyłam, ale ona nie bardzo dawała mi pograć. Ona z całą pewnością jest najlepsza w tourze, jej pierwsze miejsce to nie przypadek. Na drugim umieściłabym Kuzniecową, na trzecim Janković, potem Ivanović i wreszcie Szarapową. Ona moim zdaniem nie zasługuje na pierwszą trójkę. Taki jest mój prywatny ranking tenisistek.