Pan Meir rozmawia z nami po polsku. "Robię to po raz pierwszy od ponad 50 lat" - zdradza i pyta. – A jakiej jesteście gazety? Z DZIENNIKA? Ja pamiętam tylko „Kurier Codzienny”. Czytałem go przed wojną. Lubiłem gazety – wspomina.

Ojciec i syn noszą różne nazwiska, bo Avram pod koniec lat 80. kiedy był już uznanym w Izraelu trenerem, zmienił je na bardziej angielsko brzmiące.

"Avram chciał nazywać się po europejsku. Ale tak naprawdę nie ma to żadnego znaczenia, bo po hebrajsku Grant i Granat pisze się tak samo" – opowiada nam ojciec trenera Chelsea, którego odwiedziliśmy w skromnie urządzonym mieszkaniu w samym centrum Tel Awiwu.

Meir Granat szykuje się do wielkiej uroczystości. 21 lutego skończy 80 lat. Tego dnia odbędzie się wielki zjazd rodzinny. Z Anglii przyleci Avram z żoną i dziećmi, pojawią się też dwie młodsze siostry trenera Chelsea.

"Mam trójkę dzieci i dziesięcioro wnuków. Wszystkie są wspaniałe i bardzo dobre, a to najważniejsze. Avram dzwoni do mnie bardzo często. Ale nie doradzam mu. Nie pytam się dlaczego wpuścił tego, albo innego piłkarza. Nie znam się na tym. Lubię futbol, ale sam nigdy nie grałem. Młode lata zabrała mi wojna, więc nie było czasu ani warunków na zabawy piłką. Teraz jednak bardzo polubiłem ten sport. Staram się oglądać wszystkie mecze drużyn Avrama. Mam nawet zaproszenie na finał FA Cup na Wembley. Syn będzie mógł sięgnąć po pierwsze trofeum z Chelsea. Problem w tym, że w tym samym czasie muszę być na weselu kuzynki mojej pierwszej żony. Jak nie przyjdę, to od razu się obrażą" – śmieje się pan Meir, który jednak bardzo chciałby odwiedzić syna w Londynie. Tym bardziej, że Avram regularnie podsyła bilety lotnicze do Anglii dla ojca i jego drugiej, brazylijskiej żony.

"Jeszcze jak był w Portsmouth to go trzy razy odwiedziłem. Teraz nie mam czasu. Cieszę się jednak, że niedługo zobaczę go na moich urodzinach. Kiedyś widywaliśmy się regularnie, bo jego żona i dzieci mieszkali w Tel Awiwie, więc Avram w każdej wolnej chwili przylatywał w odwiedziny. Kiedy jednak podpisał kontrakt z Chelsea, to w Izraelu niemal nie bywa" – opowiada Meir Granat, który śmieje się z doniesień angielskiej prasy.

"Jak Avram został trenerem, to pisali, że tylko dlatego, bo mówi po rusku i będzie mógł rozmawiać z Romanem Abramowiczem. A syn nie mówi w tym języku ani słowa. Ja ruskiego nauczyłem się w czasie wojny i znam go bardzo dobrze" – wyjaśnia.

Reklama

"Avrama od małego interesował tylko sport, tylko futbol. Od małego zawsze miał przy sobie piłkę. Kiedyś dostał jedną w klubie. Całkiem nową. Przyszedł szczęśliwy do domu, a moja żona Aliza wzięła nóż i całą mu rozszarpała na drobne kawałki. Żona bardzo nie chciała, by on był piłkarzem. Jej się marzyło, że Avram zostanie doktorem albo adwokatem, ale jemu w głowie była tylko piłka. Ale czemu się dziwić, przecież każda mama tak chce dla swojego syna. Jak matka pocięła mu piłkę, to Avram nawet nie zapłakał. On jest bardzo twardy. Ma mocny charakter. Ja mu zawsze pozwalałem zajmować się sportem i futbolem. Po doświadczeniach wojennych wiem, że terror do niczego nie prowadzi. U mnie zawsze jest demokracja. Żona robi co chce, ja robię co chcę i dzieci też. To jest domowa demokracja" – zapewnia ojciec trenera Chelsea.

Rodzice na Avrama na poważnie zdenerwowali się tylko raz.

"Kiedy był mały któregoś dnia nie mówiąc nic nikomu zniknął. Nie wrócił po szkole do domu. Szukaliśmy go wszędzie, bardzo się martwiliśmy. Okazało się, że sam pojechał do Jerozolimy, która jeszcze wtedy była w rękach Arabów i wyjazd tam był bardzo niebezpieczny. Chciał zwiedzić to miasto, jego starą częśc za murami, był ciekaw i postanowił, że sam to zrobi. Wtedy nie można było Żydom tam wjeżdżać. Ale on się uparł i mu się udało. Kilka godzin chodził i wszystko oglądał. Wrócił dopiero o drugiej w nocy, kiedy wszyscy już się strasznie martwiliśmy" – wspomina Meir Granat.

O synu cały czas mówi z uśmiechem. Cieszy się, że Avram zarabia takie pieniądze, których on skromny człowiek, który niemal całe życie przepracował w garbarni, nie jest sobie w stanie nawet wyobrazić. Jest mu przyjemnie, że syn pomaga finansowo ojcu i siostrom.

"Gdybym chciał, to mógłbym sobie jeździć po świecie i odpoczywać, ale ja wolę siedzieć w Tel Awiwie. Tu mam wszystko co jest mi potrzebne do życia. Odpocząć mogę iść na plażę. A jeśli chodzi o podróże, to ja już się najeździłem. W młodości". Meir Granat nie ma z tych czasów żadnych dobrych wspomnień, ale o traumie II wojny światowej i Holocaustu opowiada bez żadnego oporu.

"Urodziłem się i wychowałem w Mławie. Przed wojną żyło nam się dobrze. Nie było żadnych problemów. Ludzie byli dobrzy. Póki w Polsce żył Piłsudski Żydzi nie mieli problemów. On nas cenił i lubił. Gdy jednak umarł od razu zaczęly się pierwsze problemy. Ludzie mówili do nas – „wasz dziadek nie żyje”. W Mławie przez cztery lata chodziłem do polskiej szkoły. Pamiętam język polski, ale po przyjeździe do Izraela w 1947 roku chyba ani razu z nikim po polsku nie rozmawiałem. Nie byłem też od tamtego czasu ani razu w Polsce. I chyba się nie wybiorę, choć Avram kilka razy mi mówił, że powinniśmy tam pojechać, wrócić, zobaczyć stare miejsca, Mławę. Ale ja nigdy nie chciałem. Słyszałem, że jest teraz w Polsce bardzo dobrze. Wiem, że są organizowane wycieczki. Ale po prostu nie mogę. Chciałbym zapomnieć o Polsce po tym co tam przeżyłem. Choć gdybym mnie się ktoś spytał kim jestem, to powiedziałbym – jestem polski Żyd" – mówi nam Granat.

Gdy wybuchła wojna rodzina Granatów została wygnana do Warszawy.

"Tam wtedy jeszcze nie było tak źle. Ludzie byli dobrzy. Ale wtedy Niemcy zaczęli tworzyć getto. Nie chcieliśmy w nim mieszkać. Baliśmy się. Jeden z moich braci był komunistą i namawiał nas, żebyśmy uciekali do Sowietów, bo tam jest dobrze. Postanowiliśmy uciekać i udało nam się dotrzeć do Białegostoku. Czy ktoś nam pomagał w ucieczce? Nawet nikogo o to nie prosiliśmy. Baliśmy się. Nie odzywaliśmy się do nikogo. Okazało się jednak, że u ruskich czekało na nas wszystko co najgorsze. Od razu nas aresztowali i wywieźli na Syberię. Stalin powiedział, że polscy Żydzi to trockiści i kazał wszystkich aresztować. Żołnierze wywieźli nas do Kołymy. Zostawili w środku lasu, powiedzieli – budujcie dom, albo umierajcie. Tam latem nie było nocy, a zimą nie było dnia. Dziewięć miesięcy trwała zima i polarna noc, później przychodziły trzy miesiące lata. Musieliśmy tam ciężko pracować, a nie było nic do jedzenia. Trzyletnia siostra umarła po miesiącu, druga siostra zaraz później. Ojciec wytrzymał trzy miesiące, a matka siedem. Było strasznie zimno. Jedliśmy zgniłe kartofle, które gdzieś znaleźliśmy. Dużo nas tam było. Kilkanaście rodzin. Nie tylko Żydów. Byli tam z nami Polacy, a nawet Rosjanie. Dla Stalina nie było żadnej różnicy. To był nienormalny bandyta. Niemcy mówili, że Stalin posłał nawet swojego syna do obozu. Miałem 14 lat i miałem siłę. Przeżyłem. Jeden z moich braci też" – Meir Granat wspomina najstraszliwsze chwile swojego życia. Z bardzo licznej rodziny w Polsce nie przeżył nikt.

"Po wojnie w 1946 roku trafiłem do Lublina. To było piekło dla nas. Baliśmy się. W tym mieście było strasznie. Ludzie zaczepiali nas na ulicach i krzyczeli – „Skąd się wzięło tak dużo Żydów? Myśleliśmy, że wszystkich was już wybili”. Tak było. Wojna strasznie zmieniła ludzi. Miasto było pełne bandytów... Trzymaliśmy się w kupie. Nie wychodziłem z domu, bo mnóstwo Żydów ginęło. Postanowiłem, że ucieknę z Polski. Najpierw do Czechosłowacji. W nocy przechodziłem granicę. Strzelano do mnie, ale udało mi się dotrzeć do Bratysławy. Ale tam też nie było dobrze. Uciekłem do Austrii. Mieszkałem w Wiedniu, potem w Linzu przez dwa miesiące. Później trafiłem do Niemiec do Landsbergu i Ulm. Muszę powiedzieć, że w Niemczech czułem się bezpieczniej niż w Lublinie. Dla mnie to byli bandyci. Widziałem co zrobili z Warszawą. Hitler był szaleńcem, mordował ludzi. Ale po wojnie w Niemczech było Żydom lepiej niż w Polsce" – wspomina Granat, który za cel postawił sobie wówczas przedostanie się do Palestyny, gdzie powstawało właśnie państwo żydowskie.

"Przez Francję trafiłem w końcu na Cypr. Tam przez osiem miesięcy trzymali nas Anglicy, bo Żydom nie wolno było wjeżdżać do Palestyny. W końcu po dwóch latach podróży z Polski udało mi się przedostać. Przez pierwszy rok mieszkałem w kibucu. Nie miałem wykształcenia, bo jak była wojna to się nie uczyłem. Pracowałem więc na budowie. Potem przez 37 lat w garbarni. Poznałem swoją żonę - Żydówkę z Iraku, Alizę Nisan. Nie mówiła po polsku, ani w jidisz. Więc rozmawialiśmy po angielsku. Później nauczyłem się arabskiego. Na początku było tu naprawdę ciężko, bo nie miałem niczego, ani nikogo. Teraz jest już jednak dobrze. Mieszkałem w Petah Tikwie. Po śmierci żony przeniosłem się do Tel Awiwu. Wynajmuję to mieszkanie. Płaci za nie Avram" – opowiada pan Meir, którego przez wiele lat prześladowały koszmarne sny. Przypominała mu się w nich Kołyma. Moment, kiedy zakopywał martwych rodziców i piątkę rodzeństwa.

"Avram miał wtedy 15 lat. Usłyszał, jak krzyczę przez sen. Przybiegł do mnie w nocy spytać co się stało. Wtedy opowiedziałem mu o losach naszej rodziny. Zrobiło to na nim wielkie wrażenie. W czasie wojny straciłem nie tylko rodzinę, ale i wiarę. Nie byłem ortodoksem, ale przed wojną byłem bardzo pobożny. Dziś uważam, że wszyscy ludzie są tacy sami. Nie ma różnicy. Nieważna jest religia, w którą wierzą. Dzieci moje też nie są religijne. Już się nie modlę. Urodziłem się jako Żyd i to była moja jedyna wina. Także to, że mieszkaliśmy w Polsce. Znam waszą historię. Wiem, że Polacy też strasznie ucierpieli w czasie wojny. Poza tym zawsze byli między Rosją a Niemcami. To strasznie pokrzywdzony naród. Wszystkie wojny przetaczały się przez Polskę. Wiem też co to jest komunizm. Byłem w Rosji i wiem, że to nie był żaden raj – a niektórzy u nas tak o niej mówili, choć ich tam nie było. Jak nam ruscy chleb podali, to nawet to chleba nie przypominało" – kończy swoje tragiczne wspomnienia Meir Granat.

Słuchając jego powieści trudno się dziwić, że teraz najbardziej ceni on sobie spokój, który zapewania mu życie w ciepłym i bezpiecznym Tel Awiwie.

"Mam 80 lat, ale czuję się bardzo dobrze. Życie tak mnie zahartowało, że teraz w ogóle nie choruję. Cieszę się, że w Izraelu wszędzie jest blisko, że kiedy mam ochotę, to wychodzę z domu i idę nad morze. Czuję, że tu jest mój prawdziwy nowy dom. A stary został w Polsce. Ale to było dawno temu. Przed wojną" – kończy swoją opowieść Meir Granat.

Avram Grant urodził się 6 maja 1955 roku w izraelskim mieście Petah Tikwa jako Avraham Granat. Nigdy nie został profesjonalnym piłkarzem, a pierwszą pracę trenerską otrzymał w wieku 18 lat, gdy zajął się szkoleniem młodzieży w swoim klubie Hapoel Petah Tikva. Od tamtej pory już zawsze zajmował się trenerką. Z Maccabi Tel Awiw i Maccabi Hajfa sięgał czterokrotnie po mistrzostwo Izraela. Był także selekcjonerem reprezentacji narodowej. W 2006 roku został dyrektorem sportowym Portsmouth. W lipcu 2007 roku objął taką samą posadę w Chelsea, a po dwóch miesiącach i odejściu Jose Mourinho został mianowany szkoleniowcem. Nie posiada jednak licencji UEFA. Jego zatrudnienie w Chelsea było fatalnie odebrane zarówno przez dziennikarzy, jak i kibiców. Piłkarze anonimowo wypowiadali się o jego przestarzałych metodach. Ostatnio jednak Chelsea pod wodzą Granta zaczęła grać bardzo dobrze. W grudniu 2007 Roman Abramowicz podpisał z Grantem nową, czteroletnią umowę.