Po raz pierwszy wzięła pani udział w reklamie telewizyjnej. Jak minął dzień na planie?

Zaskoczyła mnie skala tego wydarzenia. Nie wiedziałam, że do nakręcenia krótkiej reklamówki potrzeba aż czterech autobusów. W jednym były kable i cała masa sprzętu, który nawet nie wiem, do czego służy. Drugi autobus to była kuchnia ze stołówką. Można było normalnie wejść do środka, usiąść przy stoliku i zjeść obiad. W trzecim była garderoba, tam się przebierałam i robiono mi makijaż. Czwarty przywiózł ekipę, zresztą pozjeżdżali się jeszcze innymi samochodami. Pracowało tam pewnie z 50 osób, do tego ze stu statystów. Pani, która mnie malowała, mówiła, że przygotowywali wszystko już od piątej rano. Na szczęście ja musiałam być na planie dopiero około południa, ale i tak spędziłam tam ponad sześć godzin.

Reklama

Czy zadanie aktorskie było skomplikowane?

Nie musiałam nic mówić. Były sceny gry w tenisa, to akurat nie sprawiło mi trudności. Musiałam odegrać przed trybuną statystów radość po zwycięskim meczu. Była jeszcze scena upadku, w którym brudzę sobie koszulkę. W sumie może 3-4 sceny, ale wszystko trwało bardzo długo z powodu niesamowitej liczby dubli. Bardzo żmudna jest ta praca. Wystarczy, że nie pasuje najmniejszy szczegół i wszystko trzeba powtarzać. Poza tym ciągle się na coś czeka - ustawienie kamery, światła, statystów. Zdecydowanie wolę grę w tenisa niż tę na planie.

Kiedy pojawiła się propozycja pani udziału w reklamie?

Dość dawno, jeszcze w zeszłym roku. Był jednak problem z terminem, bo nie było mnie w kraju. Przez chwilę chcieli nawet nakręcić to za granicą. W końcu udało mi się wygospodarować cały wolny dzień. W sumie trochę szkoda mi było czasu, bo po powrocie z Bliskiego Wschodu przed kolejnym wyjazdem spędzę w Polsce tylko cztery dni.

Prawo jazdy musi na razie poczekać?

Reklama

Już ustaliłam kolejny termin egzaminu, ale nie chce go zdradzać. Wolę zdawać sama z egzaminatorem, bez kamer, aparatów fotograficznych i dziennikarzy śledzących każdy ruch kierownicy. Zresztą o poprzednim terminie, 21 lutego, powiedziałam bo byłam pewna, że wtedy nie będzie mnie w Krakowie. Tego dnia grałam w Dausze mecz z Cibulkovą.

Za panią mordercza seria - 9 meczów singlowych w niewiele ponad tydzień, do tego debel. Zdążyła pani już odpocząć?

Trochę tak, od przyjazdu do Krakowa trenowałam spokojniej. Kolana mam jeszcze trochę nadwerężone. Stopy już się goją. Od Pattai miałam z nimi problem. Tam było tak gorąco, że po meczu czy treningu wylewałam z butów wodę. Czegoś takiego jak w Tajlandii jeszcze nie przeżyłam, to był rekord ciężkich warunków. Od tamtej pory wydaje mi się, że wszędzie jest chłodno i przyjemnie. Zazwyczaj rano gra się półgodzinną rozgrzewkę. Robiłyśmy sobie w tym czasie sześć przerw, a i tak nie było na nas suchej nitki. Ja prosto po meczu wchodziłam do wody, tak jak stałam w ubraniu. Nie było sensu go zdejmować, bo było całkowicie zmoczone. Musiałam się wychłodzić, inaczej nie dowlokłabym się do pokoju hotelowego. Na szczęście impreza odbywała się w kurorcie wczasowym, więc basen był blisko.

Wygranie tego turnieju kosztowało panią dużo zdrowia.

Ciągle było mi niedobrze, brakowało mi oddechu. Wystarczy, że wyszłam na dwór, nie mówiąc już o bieganiu. Tam po prostu było nie do wytrzymania. Dziewczyny dosłownie mdlały na korcie. I pomyśleć, że to przecież zima. Nie wyobrażam sobie lata w Tajlandii. W takich warunkach nie powinno się chyba organizować turnieju. Stopy na szczęście mi nie popękały, bo teraz zawsze profilaktycznie zakładam opatrunki na zdrową skórę. Ale przez ten gorąc miałam odparzenia. Dopiero potem w Dausze zrobiły mi się nowe odciski.

Czy turniej w Dubaju rzeczywiście tak różni się od innych, czy zrobił na pani wrażenie tamtejszy przepych?

Turniej jak turniej, nic specjalnego. Pod względem publiczności nawet gorszy od innych, bo trybuny często świeciły pustkami. Może tylko players party było wyjątkowe. Można było pojeździć na wielbłądzie, potrzymać na ramieniu żywego sokoła -- mam z nim zdjęcie. Można było przymierzyć tradycyjne stroje arabskie.

Jak wyglądał wczorajszy trening z Martą Domachowską?

Nie wiedziałam, że z tego zrobi się taki szum medialny. Przecież to zupełnie normalne. Na co dzień trenuję z dziewczynami z Karkowa -- moją siostrą czy Asią Sakowicz. Umawiamy się, jeśli tylko terminy nam pasują. Tym razem byłam w Warszawie przy okazji tej reklamy. Napisałam do Marty sms-a, czy ma akurat czas. Odpowiedziała, że jasne. Przychodzimy na kort, a tu czekają na nas kamery.

Wszyscy mieli nadzieję, że zagracie sparing na punkty.

Jak mówiłam. kolana jeszcze trochę mnie bolą. Poza tym w drodze z Dubaju zginęły mi bagaże. Rakiety doleciały do Krakowa dopiero w poniedziałek. W Warszawie odbijałam starym modelem. Potraktowałyśmy ten trening na luzie

W czwartek leci pani za ocean. Tego dnia wypadają pani 19. urodziny.

Spędzałam w samolocie Sylwestra, mogę spędzić i urodziny. Jakieś małe przyjęcie zrobię później. Tak samo było w zeszłym roku. 18. urodziny zastały mnie w Ameryce, a imprezę urządziłam już w kwietniu w Krakowie.

Przed panią duże i ważne turnieje w USA. Ma pani dobre przeczucia?

Spędzę tam w sumie półtora miesiąca. Najpierw będzie Indian Wells. Tam w zeszłym roku wygrałam jeden mecz. Tym razem w I rundzie chyba będę miała wolny los. Jedno zwycięstwo przyniesie mi znacznie więcej punktów niż przed rokiem.

To będzie pierwszy wolny los w pani karierze?

Kiedyś w czasach juniorskich miałam ich całą masę. W zawodowej karierze chyba kiedyś zdarzyło się to w eliminacjach, ale w turnieju głównym pierwszy raz zacznę od drugiej rundy. W kolejnym turnieju w Miami bronię IV rundy i dużej liczby punktów. Ale nawet jeśli się nie uda, to potem są dwie imprezy rozgrywane na zielonej mączce -- Amelia Island i Charleston. W zeszłym roku nie brałam w nich udziału ze względu na maturę, więc mogę tam tylko zyskać. To samo z Berlinem. Trudno powiedzieć, jak daleko mogę dojść w tych turniejach. Za duże osiągnięcie uważałabym ćwierćfinały.

Jeszcze przed rokiem startowała pani jako debiutantka, teraz w wielu spotkaniach to pani jest faworytką.

To dla mnie niewielka różnica. Wychodzę na kort i tak samo chcę wygrać. Nieważne, czy jestem na setnym miejscu, czy na dziewiętnastym.