Ale dopiero w marcu 2008 potwierdził, że trzeba się z nim liczyć. W Walencji stanął na najniższym stopniu podium HMŚ. W piątek ma okazję, by przejść do historii jako drugi - po złotym Władysławie Komarze z 1972 roku - polski medalista igrzysk w tej konkurencji.

Reklama

Eliminacje i finał pchnięcia kulą odbywają się tego samego dnia. "Trudniej zaliczyć dwa dobre konkursy w ciągu jednego dnia, niektórym kulomiotom rano bania nie podaje" - przyznaje na łamach DZIENNIKA Majewski. "Do tej pory jakoś radziłem sobie z jednodniowym systemem eliminacje-finał. Robię hop siup i potem mogę już na luzie oglądać sobie resztę zawodów. Myślę, że aby wejsć do finału wystarczy pchnąć około 20,15 m".

Ale Polak nie zamierza na tym poprzestać. Za głównych rywali będzie miał Amerykanów: Christiana Cantwella, Adama Nelsona i Reese’a Hoffę. "Teoretycznie są nieosiągalni, każdy z nich może bez problemu pchnąć 22 metry. Ale w praktyce jeden z nich odpada w eliminacjach wielkich imprez. I trzeba się wstrzelić, by wolne miejsce na podium zająć" - kontynuuje Majewski. I zapewnia, że stać go na osiągnięcie wyniku dużo lepszego niż 21 metrów. "W tym roku już kilka razy złamałem tę barierę, ale zawsze wypadałem z koła. Poprawiać się na tych odległościach nie jest łatwo, ale nawet jeśli pchnę 21 metrów i zajmę czwarte miejsce, nie będę zadowolony. Stać mnie na więcej".

W jego przypadku "więcej" oznacza medal. Nieważne jakiego koloru. To umocniłoby go w przekonaniu, że wybrał dobrą drogę. Jeszcze niedawno był rodarty między sportem, a nauką, ale udało mu się pogodzić obie rzeczy. Jest magistrem politologii na warszawskim Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Jednak to mu nie wystarcza. "Muszę iść na drugie studia. Odkąd nie robię nic poza sportem głupieję. Szukam już jakiegoś kierunku, na którym mogę zrobić studia podyplomowe" - mówi z przekonaniem.