Jak czuje się wicemistrz świata dzień po konkursie? Pana przyjaciel Tomek Majewski podobno czekał ze świętowaniem na pana medal. Berlin należał wczoraj do was?
Piotr Małachowski: Nie przesadzajmy, aż tak ostro nie było. Fakt, posiedzieliśmy z Tomkiem i trenerem do wczesnych godzin rannych, bo po takim konkursie ciężko jest zasnąć, ale alkohol nie lał się strumieniami. W żadnym wypadku. Skończyło się na symbolicznym piwku.
Czy mimo problemów z palcem planuje pan jeszcze jakieś starty w najbliższym czasie?
Za pięć dni startuję w Tallinie. Na pewno będę też w Szczecinie na mityngu Pedros i na finale Grand Prix IAAF w Salonikach.
Jak ocenia pan swój występ w finale? Musi pan być chyba zaskoczony swoją postawą. Przed turniejem nie mógł pan normalnie trenować, a udało się wywalczyć srebrny medal i dwa razy poprawić rekord Polski.
Zaskoczony jestem bardzo, to prawda. Ale zadowolony nie do końca, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Po pięciu kolejkach byłem mistrzem świata, zostałem jednak brutalnie sprowadzony na ziemię przez Hartinga. Wprawdzie miałem jeszcze szansę się odegrać, ale w ostatnim rzucie popełniłem techniczne błędy i skończyło się na dobrych chęciach.
Taka kolejność na podium to chyba niespodzianka. Co się stało z faworytem konkursu, Estończykiem Gerdem Kanterem?
Nie mam pojęcia. Nie można chyba powiedzieć, że nie wytrzymał psychicznie, bo to zbyt doświadczony zawodnik. Już na rozgrzewce widziałem, że coś z nim jest nie tak. Był sztywny, rzucał fatalnie. Kiedy przyniesiono mu lód, żartowaliśmy z trenerem, że ze zdenerwowania dymi mu czaszka. W ogóle mi go jednak nie żal, wkurzały mnie jego wypowiedzi przed konkursem. Za szybko mnie skreślił, rozdał medale przed finałem. Podobno jego najgroźniejszymi rywalami mieli być Harting i Alekna. Pomijał mnie, więc teraz ma za swoje. Może zapamięta na przyszłość, że Małachowski groźny jest zawsze.
Alekna ma już 37 lat. Czy pana zdaniem te mistrzostwa świata to zmierzch jego kariery?
A skąd. Virgilijus się pozbiera i jeszcze nieraz wszystkich zaskoczy.
Pana trener był zaskoczony wynikiem? Podobno na zgrupowaniu w Spale przed mistrzostwami podawał w wątpliwość sens startowania w Berlinie.
To prawda, ale nie ma mu się co dziwić, miał ku temu podstawy. W Spale naprawdę byłem w fatalnej formie. Chyba tylko raz w trakcie całego obozu udało mi się przekroczyć 65 metrów. Postawiłem jednak na swoim, podjąłem decyzję, że wystartuję, i nie żałuję. Nie mam się chyba czego wstydzić.
Myślał pan już o jakichś wakacjach po tym wariackim sezonie?
Jeszcze nie, chociaż nie ukrywam, że chętnie bym gdzieś wyjechał i odpoczął. Ale z drugiej strony kupiłem niedawno dom w swoich rodzinnych stronach, trzeba tam zrobić remont, jest sporo pracy...
Chce pan robić remont z pozrywanymi więzadłami w palcu?
Rzeczywiście, nie pomyślałem o tym. Chociaż teraz palec nie boli mnie w ogóle. To zasługa doktora Roberta Śmigielskiego, który zrobił mi w Polsce zastrzyk, pokazał, jak zakładać opatrunek. Spisał się naprawdę świetnie, w jakimś stopniu medal zawdzięczam również i jemu. Zdaję sobie sprawę, że niedługo zacznie znowu boleć, więc po sezonie konieczna będzie operacja.
Wie pan już, kto ją wykona?
Chciałbym, żeby zrobił ją doktor Śmigielski. Tej wersji będę się trzymał. Rozmawiałem na ten temat z setką osób, każda doradza, żebym leczył się u kogoś innego. Problem jest taki, że o większości tych lekarzy wcześniej nie słyszałem i boję się powierzyć im swoje zdrowie. A doktora Śmigielskiego jestem pewien, to znakomity fachowiec.
Nie żal panu, że zamiast „Mazurka Dąbrowskiego” usłyszał hymn niemiecki?
Pewnie, że żal, ale co zrobić? Taki jest sport. A było tak blisko...