Czy myślał pan kiedyś, że weźmie gazetę do ręki, otworzy telewizor i dowie się, że pańską wnuczkę od miejsca numer jeden na światowej liście najlepszych tenisistek dzielić będą tylko trzy miejsca?
Władysław Radwański: Nie ukrywam, że aż takich wysokich sportowych ambicji w stosunku do moich wnuczek Agnieszki i Urszuli nie miałem. Jesteśmy sportową rodziną i siłą rzeczy mieliśmy związane z tym marzenia o sukcesie. Takie podejście ułatwiało życie nam wszystkim. Obie już jako małe dziewczynki miały znakomitą koordynację wzrokową i ruchową. Dawało im to niebagatelną przewagę w rywalizacji z rówieśniczkami.
Jaki miał pan wpływ na sportowe zainteresowania swojego syna Roberta, ojca Agnieszki i Urszuli?
W.R.: Oczywiście zachęcałem go od maleńkości do uprawiania sportu. Moim marzeniem było, aby poszedł w moje ślady i został hokeistą. W rodzinie powstała opozycja. No dobrze, jeśli ma być sportowcem, to na pewno nie hokeistą - mówiono. To może coś z dyscyplin na łyżwach, nie dawałem za wygraną. Pojawiła się możliwość treningu w sekcji łyżwiarstwa figurowego w Katowicach. Musiałby jednak mieszkać w internacie, a rozłąka dziewięciolatka z rodziną nie bardzo mi się podobała.
- Na takie życie nie wyraziłem zgody. Daj go wobec tego na tenis - mówiła żona Barbara. I kiedyś po rozmowie z naszymi znajomymi, państwem Draczami, syn trafił do sekcji tenisowej Nadwiślanu. Z podziwem patrzyłem, jak biegał jak szalony po korcie i odbijał piłki na ściance. Polubił tenis, a potem zobaczył w nim szansę wybicia się dla swoich córek.
Początki drogi na wyżyny światowego tenisa nie były łatwe. Aby cokolwiek zacząć, musieliście państwo sprzedać cenne przedmioty będące w posiadaniu rodziny, w tym wartościowe obrazy...
W.R.: Taki fakt miał rzeczywiście miejsce. Musieliśmy zaryzykować. Odłożyliśmy na bok sentymenty. Kto tak nie postępuje, nie zyskuje.
Czy miał pan kiedyś wątpliwości w powodzenie takie ogromne przedsięwzięcia, jakim było doprowadzenie wnuczek na wyżyny światowego tenisa?
W.R.: Patrząc przez pryzmat tamtych lat nie zakładałem, że zajdą tak wysoko. Nawet jednak gdyby nie osiągnęły tego, co jest teraz ich udziałem, bylibyśmy w rodzinie bardzo zadowoleni. Mogłyby być przecież trenerkami tenisa, zapewniając sobie byt.
Czy chętnie wykonywały sportowe polecenia ojca?
W.R.: Były wzorowymi uczennicami, zawsze chętnymi do pracy i związanego z nią wysiłku.
Zarówno syn jak i wnuczki związane są z Klubem Sportowym Nadwiślan, położonego tuż obok Zamku Królewskiego na Wawelu. Kibice śmieją się, że mocniej zaserwowana piłka może wylądować na jego dziedzińcu...
W.R.: Nadwiślan, tak jak Wawel, wpisał się w nasze życiorysy. Na ówczesne czasy nie było w Krakowie lepszego miejsca do gry w tenisa. Miał znakomicie przygotowane dwa korty. Ich gospodarz starał się jak mógł, aby wszystko zawsze grało. Także po tych świętach Agnieszka i Urszula będą tam przygotowywać się do kolejnych turniejów.
Podobno czasami nie ogląda pan do końca pojedynków wnuczek...
W.R.: Przeżywam każdy mecz wnuczek. Jak im coś nie wychodzi idę do drugiego pokoju. A kiedy wracam, one schodzą już z kortu uśmiechnięte i myślami są już w kolejnej rundzie. Byłem sportowcem i wiem, co to jest sukces i porażka, dlatego przyjmuję je zawsze z pokorą. Mam zasadę - nie krytykuję ich poczynań na korcie.
Jesteście państwo krakowską rodziną z tradycjami. Czy pielęgnujecie zwyczaje związane ze Świętami Wielkanocnymi. Odwiedzacie odpusty na Rękawce i na Emaus?
W.R.: Wcześniej były to stałe punkty wielkanocnej tradycji, teraz odwiedzamy je rzadziej.
Z Władysławem Radwańskim rozmawiał Jerzy Jakobsche