Daniel Rupiński: Ucieszył się pan, gdy nowym selekcjonerem kadry został Franciszek Smuda?
Kamil Kosowski: Oczywiście, ale szczerze mówiąc, to spodziewałem się tego. Smuda od początku był faworytem na to stanowisko. Dla mnie to naturalne, że w końcu został selekcjonerem. Tak po prostu musiało być.

Reklama

Chyba cieszyłby się pan nawet, gdyby Smuda nie został trenerem kadry?
Dane mi było pracować w Wiśle Kraków z dwoma trenerami, którzy liczyli się w wyścigu o tę funkcję – Smudą i Henrykiem Kasperczakiem. To tylko świadczy o moim szczęściu. Z drugiej strony to nie jest tak, że poczułem jakąś ulgę, bo jestem piłkarzem tego czy tamtego trenera i liczę na jakieś specjalne względy. Ja nie jestem zawodnikiem Smudy czy Kasperczaka.

Jak pan wspomina Smudę?
Sympatycznie. Są wspomnienia miłe i niemiłe. Te miłe to głównie boiskowe. Mieliśmy – i mam nadzieję, że wciąż mamy – tę samą filozofię gry. Wiedziałem dokładnie, czego trener ode mnie oczekuje. Z tego, co pamiętam, to on chciał mnie ściągnąć do Wisły z Górnika Zabrze. Tylko że jak przyszedłem do Krakowa, to jego już nie było. Potem, jak po dwóch latach wrócił do Wisły, zaczęliśmy na dobre współpracować.

A te niemiłe wspomnienia?
Mieliśmy odmienne poglądy na sprawy, że tak powiem, pozaboiskowe.

Co to znaczy?
Mam na myśli rzeczy, które sobie przemyślałem, ale wolałbym je zostawić dla siebie. To raczej prywatne sprawy.



O czym świadczą te powołania Smudy? Szykują się duże zmiany w stosunku do tego, co firmował Beenhakker?
Te powołania mają odzwierciedlać nową filozofię w tej kadrze. Smuda zamierza zmienić mentalność polskich piłkarzy, ich podejście do meczu. Poza tym od teraz w reprezentacji będą grać zawodnicy, którzy obecnie się wyróżniają, naprawdę są w formie. Tak było za każdym razem, gdy Smuda ustalał skład.

Reklama

Nowy selekcjoner chce, aby jego drużyna grała bardzo szybko, ma być nieustanna walka na boisku. Przyjmuje pan takie warunki?
Oczywiście, przecież taka jest teraz piłka. Ona zbytnio się nie zmieniła w ciągu dwóch ostatnich lat, poza tym tylko, że jest nieco szybsza. I wciąż trzeba walczyć. A do tej walki potrzebna jest głowa. Ja akceptuję taki stan rzeczy. Spełniam oba warunki.

Denerwuje się pan, gdy wypomina się panu wiek?
Ja jestem szczęśliwym 32-latkiem. I już. Pogodziłem się. Wieku nie da się zmienić. Jeżeli ktoś jest negatywnie nastawiony do 32-letnich piłkarzy, to to jest jego problem, a nie mój. Jeśli tylko będę zaspokajać oczekiwania trenera Smudy, to wiek nie będzie mieć znaczenia.

Nowy selekcjoner szuka składu na Euro 2012. Wtedy będzie pan miał 35 lat...
Eee, ja tak daleko w przyszłość nie wybiegam. Nie mam pojęcia, czy uda mi się utrzymać przez dwa i pół roku taką formę, w jakiej jestem obecnie. Na razie skupiam się na wtorkowym meczu Ligi Mistrzów z Porto. To mnie dzisiaj mobilizuje. A powołanie? To dla mnie szansa, taki pierwszy krok. Drugim krokiem będzie walka na treningach o miejsce w składzie. Tak było zawsze u trenera Smudy. On na razie sprawdza, nikomu nie daje gwarancji.

Ostatni raz grał pan w kadrze dwa lata temu. Zdążył już pan na nią machnąć ręką?
Cieszę się z powołania, ale prawda jest taka, że ja na nie specjalnie nie czekałem. Oczywiście nie zapomniałem o kadrze, chciałem w niej grać. Ale nie koncentrowałem się co miesiąc na tym, do kogo selekcjoner wyśle zaproszenia, nie gorączkowałem się tym.

Zasłużył pan na to powołanie?
Jak by na to nie patrzeć – zasłużyłem. To nagroda za ciężką pracę, za to, że od dłuższego czasu idzie mi na Cyprze całkiem nieźle. Gdybym nie zasłużył na powołanie, to Smuda nie tylko by mnie nie powołał, ale nawet nie byłbym w jego głowie.

Smuda powiedział, że lubi twardzieli, a nie primadonny. Pan przez te sześć lat gry na Zachodzie nauczył się większej waleczności, determinacji?
Do ułomków nie należę – zarówno fizycznych, jak i psychicznych. Trzeba zap... Cały świat tak robi. I ja tak robię.