MARTA PYTKOWSKA: Dlaczego został pan bramkarzem? Przecież nie zdobywa pan goli, a musi przyjmować uderzenia piłki na ciało. Rywale was nie oszczędzają, czasem w brzuch, a nieraz piłka trafi w twarz...
SŁAWOMIR SZMAL*: Czy to jakaś uwaga do mojego nosa? Stanąłem na bramce w drugiej klasie podstawowej. Fakt, moja rodzina już miała coś wspólnego z tym sportem. Mój wujek, Andrzej Mientus, grał również na tej pozycji w kadrze Polski. To było dla mnie wspaniałe wyzwanie. Dlaczego zostałem bramkarzem? Nieraz też się nad tym zastanawiałem. I powiem, że po prostu kocham to robić. Jeśli spojrzeć także na inne sporty, cały splendor najczęściej spływa na tych, którzy zdobywają gole. A ja tylko bronię. Wszyscy jednak mówią, że bramkarze to indywidualiści jak leworęczni piłkarze. Zawodnicy śmieją się, że jest ten odstęp sześciu metrów pola bramkowego, który oddziela nas od reszty. To taki nasz żart.
Rzut karny. Stoi pan oko w oko z rywalem i co?
Przed każdym meczem oglądam wideo i wiem, czego mogę się spodziewać. Wiadomo, które osoby w danych ekipach najczęściej są delegowane do wykonywania rzutów karnych. I z grubsza orientujemy się, jak się zachowają. Ale i tak przed samym meczem siadam gdzieś i staram się sobie wyobrazić sytuacje, które mogą nastąpić.
Jak sobie pan radzi ze stresem?
Każdy indywidualnie do tego podchodzi. Ja, znając siebie i swój organizm, wiem, że muszę być bardzo zmotywowany, by osiągnąć najlepszą formę. Przed meczem spożywam więc ogromne ilości kawy i red bulla, żeby podnieść poziom adrenaliny.
A muzyka? Jakieś ostre brzmienie?
Wielu chłopaków to lubi, ale ja wolę rozmawiać. Siadam z którymś i zastanawiamy się, co może się stać na boisku i jak powinno się wówczas zareagować. Wielokrotnie chłopaki się wtedy na mnie wkurzają i mnie przeganiają.
A ksiądz? To taki wasz psycholog?
Ksiądz Edward Pleń świetnie sprzedał się tej drużynie. Wejść do grupy, która gra ze sobą w niezmienionym składzie od dłuższego czasu, wcale nie jest łatwo. A jemu to zajęło zaledwie trzy godziny. Czy jesteśmy religijni? Ja mogę powiedzieć, że wierzę w Boga. I trochę o tych sprawach z księdzem rozmawiam. Nie widzę w tym żadnych problemów. Zawsze bardzo się cieszę, gdy do nas przyjeżdża.
Wspomaga was mentalnie?
Pisze SMS-y. Ale bardzo się denerwuję, gdy mu się nie odpisuje. Choć i my do niego piszemy, gdy długo się nie zjawia. Na przykład ostatnio wysłałem mu SMS-a: "Czy pasterz zapomniał już o swoich owieczkach?".
A jak radzi sobie pan z emocjami po meczu?
Najczęściej po każdym meczu sporo rozmawiamy, analizujemy. Obojętnie, czy to było spotkanie, które miało jakąś historię, czy nie. Mówimy, o tym, co możemy jeszcze poprawić, co było negatywne. Najgorsze są mecze, które przegrywasz. Moja małżonka już wie, że po takim spotkaniu na pewno nie przyjdę w nocy do łóżka. Będę siedział bez sensu przed telewizorem i oglądał różne programy.
Jaką osobą jest Bogdan Wenta? Podczas spotkań to wulkan energii, a poza boiskiem - cichy i nieśmiały...
On spełnia wiele ról w tym zespole. Bo to jest facet, który w drużynie potrafi odegrać rolę ojca, jest znakomitym psychologiem, potrafi również opieprzyć, ale i pogłaskać. Ma wiele postaci...
czytaj dalej
Po każdym meczu jesteście poobijani, podrapani. Choć to ostatnie to ponoć specjalność pań. Po co to wam?
Mnie się wydaje, że marzeniem każdego chłopaka jest rywalizacja sportowa, a właśnie tutaj ją znajdujesz. Piłka ręczna to też świetna dyscyplina sportu, z tego względu, że może ją uprawiać każdy człowiek. Na parkiecie jest miejsce dla osoby o filigranowej budowie, jak i dla takiego monstera jak "Dzidziuś" (Michał Jurecki - red.) albo Karol Bielecki.
"Dzidziuś", "Siódmy"... Skąd biorą się przezwiska zawodników?
Nie wiem, to po prostu wychodzi samo z siebie. Czasem od nazwiska, czasem są to zwykłe luźne skojarzenia. Nie ma jakiejś reguły.
A jakie jest pańskie?
"Kasa". "Dużo Kasy".
To jak pseudonim artystyczny dla jakiegoś artysty. Nie zastanawiał się pan nad zmianą profesji?
Nie. Z natury jestem człowiekiem spokojnym. Zamiast rozgłosu i błysku fleszy wolę spędzać czas ze swoją rodziną. Nie lubię olbrzymich bankietów czy innych podobnych spędów, gdzie gromadzi się mnóstwo obcych ludzi. Czuję się wówczas nieswojo. To nie dla mnie.
Mimo to znalazł się pan wśród nominowanych do nagrody na Najlepszego Sportowca Roku 2009...
I bardzo się cieszę z tego. Ale za każdym razem podkreślam, że to nie jest wyłącznie moja zasługa, ale całego zespołu. Bo to, że ja odbijam piłki, jest możliwe dzięki temu, że chłopaki, którzy stoją przede mną, bronią drogi do bramki. Mnie się wydaję, że dziwnie to wyglądało, że obok mojego nazwiska nie było jeszcze sześciu, siedmiu innych osób.
Przywieziecie z tych mistrzostw medal?
Musimy się przede wszystkim skupić na pierwszej grupie, a później będziemy się zastanawiać co dalej. Na pewno spore znaczenie będzie miał fakt, z jaką liczbą punktów wyjdziemy z grupy. Ale nie lubię spekulować.
Przed igrzyskami olimpijskimi w Pekinie nie byliście tacy tajemniczy i otwarcie mówiliście, że interesuje was tylko medal. Teraz już nie jesteście tacy skorzy do składania obietnic. Pekin to była lekcja pokory?
Taką lekcję odebraliśmy już na mistrzostwach Europy przed sześcioma laty. Do Słowenii jechaliśmy naprawdę napaleni, z myślą, że będziemy walczyć o medal. A skończyło się na 16., ostatniej pozycji. Teraz wiemy, już wiemy, jak wygląda piłka ręczna, wiemy, że przynajmniej w Europie nie ma słabszych zespołów. Wiemy też, jak dużo siły, ale przede wszystkim emocji, trzeba włożyć w mecze. Bo tak naprawdę każdy kolejny dzień na mistrzostwach jest dniem trudniejszym od poprzedniego. Piłka ręczna to przede wszystkim twarda walka na boisku. Zawsze najbardziej poobijani są obrońcy, Bartosz Jurecki i Artur Siódmiak, na nich spoczywa obowiązek obrony bramki. I to jest czasami bardzo nieprzyjemne. Ale my właśnie za to tę dyscyplinę kochamy.
* Sławomir Szmal, kapitan reprezentacji narodowej w piłce ręcznej. W kadrze rozegrał ponad 170 spotkań (zdobył 2 bramki), podstawowy bramkarz na mistrzostwach świata 2007, na których Polacy zdobyli srebrny medal. W ćwierćfinałowym meczu z Rosjanami obronił 4 rzuty karne