W poniedziałek zdobył brązowy medal w olimpijskim zjeździe, tracąc zaledwie osiem setnych sekundy do niespodziewanego zwycięzcy, Szwajcara Didiera Degafo.
„To znów jest czas Millera, ale dla odmiany tym razem nie ma nic wspólnego z piwem” – napisano nie bez cienia złośliwości w Vancouver Sun.
– Dla niego zawsze najbardziej liczyła się motywacja. Wypadał lepiej, kiedy uważał, że ma coś do udowodnienia – mówił Thomas Vonn, mąż Lindsay, drugiej największej gwiazdy w amerykańskiej ekipy. Był w niej też, kiedy Miller wywalczył jedyne trofea olimpijskie przed Vancouver – srebrne medale w slalomie gigancie i kombinacji w Salt Lake City.
Co ma jeszcze do udowodnienia Bode Miller? To chłopiec wychowany przez rodziców hippisów w domu na leśnym odludziu bez elektryczności i toalety, który został jedną z największych postaci amerykańskiego sportu. I jedną z najbardziej kontrowersyjnych. Być może chciał pokazać, że opinia enfant terrible nie mówi o nim całej prawdy. A może chciał przekonać sam siebie, że jeszcze umie cieszyć się z walki o najwyższą stawkę w karierze sportowca.
Po ostatnich igrzyskach w Turynie nie był tego pewien. Pojechał tam jako gwiazda, najlepszy narciarz na świecie, jeden z nielicznych w historii ze zwycięstwami we wszystkich pięciu konkurencjach PŚ. To miały być jego igrzyska – okazało się, że na stoku stać go jedynie na profesjonalizm. – Byłem gotowy, żeby wygrywać, ale nie angażowałem się emocjonalnie w zawody. To było zimne, kliniczne realizowanie planu – mówił Miller.
W stanie znudzenia i apatii nawet on nie był w stanie zdobywać medali. W Turynie marnował kolejne szanse. Potem w barach i nocnych klubach szukał emocji, za to tracił profesjonalizm. W popularnym talk show przyznał, że w jednych zawodach wystartował jeszcze pijany po imprezie.
>>>Czytaj dalej>>>
Rok po igrzyskach w Turynie reprezentacja USA uchwaliła nowy regulamin zachowania zawodników. Nie trudno się domyślić, że chodziło o utemperowanie Millera. W efekcie Bode z hukiem opuścił ekipę narodową. Przez dwa sezony jeździł na Puchar Świata z własną niezależną ekipą. W tym czasie poczuł się ojcem swojej wcześniej nieuznawanej dwuletniej córki. Postarzał się trochę, a może właśnie dojrzał.
Od października znów zaczął trenować i jest członkiem reprezentacji USA. Wszystko dlatego, że w wieku 32 lat zapragnął jeszcze raz poczuć igrzyska. Bardzo dokładnie opisał to uczucie: – Z nerwów masz dreszcze, trochę się boisz, ale pozytywne myśli przeważają. Kiedy myślisz o rywalizacji na igrzyskach, emocjonalnie wpadasz ze skrajności w skrajność. Poddajesz się temu, wszystko się w tobie zbiera. Wtedy wychodzisz na start i dajesz z siebie wszystko.
I od pierwszego startu wszystko jest inaczej niż w Turynie. – Tam realizowałem plan. A tu nawet nie wiedziałem, jaki jest plan – mówił Miller po poniedziałkowym zjeździe.
Głośno zapowiadał walkę o medale we wszystkich pięciu konkurencjach alpejskich, dziś ma już za sobą superkombinację (zakończyła się po zamknięciu tego wydania gazety). Można iść o zakład, że z ewentualnych nieplanowanych medali będzie bardziej dumny niż ze swoich 32 zwycięstw w PŚ.
Ten amerykański rekord goni Lindsey Vonn (na razie ma 31). To chyba jedyna osoba, która cieszy się ze złej pogody w Vancouver. Zakochanych w Lindsey rodaków zmroziła informacja, że stłuczona goleń może nawet wyeliminować ją ze startu – kilka dnia opóźnienia bardzo się przydały. W poniedziałek wygrała trening przed dzisiejszym zjazdem.