Łukasz Kruczek nie ukrywa, pokonanie Simona Ammanna także na dużej skoczni, graniczyłoby z cudem. – Ale podczas igrzysk wszystko może się zdarzyć. Wystarczy jeden podmuch wiatru albo nagłe załamanie pogody, i po faworycie – mówi Apoloniusz Tajner, prezes Polskiego Związku Narciarskiego. Przed rokiem to właśnie w Whistler podczas Pucharu Świata rozpoczął się wielki powrót Małysza.

Reklama

Akurat po wtorkowych próbach Polak nie tryskał optymizmem. W pierwszej próbie, przy padającym śniegu i wiejącym wietrze, pofrunął na odległość 135 m. Ale już w drugiej jego skok był o blisko 4 metry krótszy. Podczas gdy najgroźniejsi rywale skakali ponad 140 m.

Powrót na skocznię po dniu przerwy

– Moje skoki dzisiaj nie były za dobre, najlepszy był ten pierwszy. Ale wszystkie próby były spóźnione. Na tej skoczni jest taki nietypowy próg najazdowy, trzeba się będzie do niego dostosować. Mam na to tylko trzy dni. To mało, ale trzeba być optymistą – tłumaczył srebrny medalista z normalnego obiektu, który po sobotnim konkursie zrobił sobie dzień przerwy.W programie dnia była siatkówka i zakupy, choć te ostatnie nieudane. W Whistler bowiem ciężko znaleźć jakąś oryginalną pamiątkę, która niekoniecznie związana by była z igrzyskami.

Reklama

– To był powrót do rzeczywistości po sukcesie i jednym dniu świętowania – skomentował występy swojego podopiecznego Hannu Lepistoe. – Ale podczas wtorkowych treningów warunki pogodowe często się zmieniały. Podobnie było także z belką startową, więc strasznie ciężko jest ocenić, kto tak naprawdę najlepiej spisywał się podczas tych skoków – dodał fiński szkoleniowiec.

Polski skoczek największy problem miał z prędkościami na rozbiegu, co było wynikało ze źle dobranych smarów. – Miejmy nadzieję, że przynajmniej podczas konkursu pogoda się ustabilizuje. Jednak Simon Ammann nadal skacze dobrze i wygląda na to, że ci chłopcy, którzy byli dobrzy na normalnej skoczni, będą także groźni w sobotę – ocenił Lepistoe.

czytaj dalej

Reklama



Reszta się przebudziła

Po wtorkowych treningach cieszy dobra postawa także i pozostałych polskich skoczków. Krzysztof Miętus oddał dwa równe skoki na odległości 135,5 m i 137,5 m. Także Kamil Stoch i Łukasz Rutkowski mimo trudnych warunków nie mieli większych problemów z pokonaniem punktu konstrukcyjnego skoczni. To dobry prognostyk w perspektywie konkursu drużynowego, w którym Polacy mieli walczyć nawet o podium.

– Że czasem coś nie wychodzi jest całkiem normalne. Ale nie zawsze wynika to z problemów z opanowaniem stresu – twierdzi psycholog polskiej ekipy Kamil Wódka. – Pracuję z tą ekipą już od jakiegoś czasu. I zdążyliśmy wypracować pewne standardy. Wiem, jak każdy z nich reaguje na sytuacje stresową, co im wówczas podpowiedzieć. Czasem wystarczy zwykła pogadanka, czasem jakieś ćwiczenie wizualizacyjne. Ale zapewniam, przy tak nieprzewidywalnym sporcie, jakim są skoki narciarskie, nie wszystkie błędy biorą się z głowy. Czasem to po prostu wiatr – mówi Wódka. – A jak reaguje Adam? On już nie potrzebuje mojej pomocy, ale jeśli będzie chciał pogadać, moje drzwi zawsze stoją dla niego otworem, podobnie jak i dla reszty polskiej reprezentacji – kończy psycholog.

Ammann goni Nykanena

Niespodziewanie Gregor Schlierenzauer i duża część ekipy Niemiec (na rozbiegu pojawił się tylko Andreas Wank, ale ten ma niewielkie szanse na znalezienie się w składzie na konkurs na dużym obiekcie) wybrali treningi w zaciszu hali zamiast na skoczni.

Tempa nie zwalnia natomiast złoty medalista z normalnej skoczni Simon Ammann, który oddał tylko jeden skok, ale za to najdłuższy. Szwajcar, gdyby wygrał także w najbliższą sobotę, ma szansę powtórzyć wynik Mattiego Nykanena (Fin jeden spośród czterech złotych medali olimpijskich wywalczył w drużynie), pofrunął na odległość 143 m. To zaledwie 6 metrów krócej od rekordu obiektu ustanowionego przed rokiem podczas przedolimpijskiej próby przez Schlierenzauera. Tuż za Szwajcarem uplasowali się Andreas Kofler (142 m) i Anders Jacobsen (141,5 m).