Nie ma co kryć: wykształcenie nie jest silną stroną zawodowych sportowców w ogóle, a tenisistek i tenisistów w szczególności. Kończą oni co najwyżej szkołę podstawową, a potem nie mają już czasu na nic poza machaniem rakietą.

Polki Marta Domachowska i Agnieszka Radwańska, zdając maturę, zdobyły się, można powiedzieć, na wyczyn heroiczny. Próbował tego samego Hiszpan Rafael Nadal. Chłopak skompletował podręczniki licealne i dzielnie woził je ze sobą przez prawie rok po wszystkich turniejach. Ani razu do nich nie zajrzał, aż w końcu zgubił je gdzieś po drodze.

Reklama

Są jednak tenisiści, którym książki jakoś nie giną. Tacy jak Mario Ancić, jedyny chyba magister wśród kilkuset młodych ludzi okrążających świat z torbami pełnymi rakiet. Kilka dni temu Chorwat obronił dyplom na wydziale prawa uniwersytetu w Splicie. Mniej zorientowanym trzeba wyjaśnić, że Mario wcale nie jest tenisistą, któremu brak talentu i który musi koniecznie zdobyć wykształcenie, by po zakończeniu kariery nie umrzeć z głodu. Mimo młodego wieku (24 lata) zarobił już na korcie ponad 3 miliony dolarów, grał w półfinale Wimbledonu (2004), zajmował w pewnym momencie (w czerwcu 2006 r.) 7. miejsce na liście ATP. Stracił tę wysoką pozycję, bo miał kilkumiesięczną przerwę spowodowaną kontuzji. Ale dzięki temu zyskał trochę czasu na napisanie pracy magisterskiej.

Pytany, po diabła mu ten dyplom, odparł, że w jego rodzinie nie wypada nie mieć studiów. Rodzice wykształceni, starszy brat ekonomista, młodsza siostra na trzecim roku farmacji. Nie było wyjścia, trzeba było to prawo skończyć. "Chciałem się przekonać, czy dam radę" - mówi świeżo upieczony prawnik.

Ancić ma zamiar reprezentować w przyszłości zawodowych tenisistów i z tego żyć po przejściu na sportową emeryturę. Biada następnemu pokoleniu graczy - magister Mario będzie doskonale wiedział, w jaki sposób zedrzeć z nich trochę grosza.

Jednym z klientów Chorwata może być amerykański chłopak z Teksasu Ryan Harrison. Gdy kilka dni temu Ancić zdawał ostatni egzamin na uniwersytecie w Splicie, Ryan akurat odnosił swoje pierwsze zwycięstwo w turnieju ATP. Pokonał na korcie ziemnym w Houston Urugwajczyka Pablo Cuevasa. A że w chwili sukcesu miał 15 lat, 11 miesięcy i 7 dni, został wpisany na listę najmłodszych zwycięzców pod numerem trzecim. W jeszcze młodszym wieku wygrywali swoje pierwsze mecze Francuz Richard Gasquet i wspomniany Nadal.

Amerykanie uwielbiają takie rekordy, więc o Harrisonie zrobiło się głośno w mediach za Ocenaem. Tamtejsi znawcy tenisa liczą, że wreszcie będą mieli najlepszego gracza i świat przestanie ich zmuszać do zachwycania się Rogerem Federerm czy też kimś, kto po Szwajcarze wstąpi na tron. Optymizm nie jest jednak przesadny, bo już kiedyś Jankesi sparzyli się na Donaldzie Youngu, który w wieku 14 lat miał zawojować światowe korty. Dziś Donald jest o 5 lat starszy i z wielkim mozołem przebił się do pierwszej setki rankingu ATP.

Wracając do Harrisona. Chłopak ma na pewno wielki talent i jeszcze większe wsparcie szkoleniowe i finansowe. Jeśli jednak chce być najlepszy na świecie, musi najpierw przeskoczyć starszego o półtora roku naszego Jerzyka Janowicza. Przed czterema miesiącami Polak pokonał Amerykanina w Key Biscayne. Nie miałbym nic przeciwko temu, by za 5-10 lat Mario Ancić zdzierał forsę nie tylko z Harrisona, ale i z Janowicza.